W ostatnich miesiącach słowo „kryzys" słyszy się częściej niż jakiekolwiek inne.
Peter Sloterdijk: Pochodzi ono z medycyny - przynajmniej w tym znaczeniu, w którym go używamy. Greckie krisis oznacza przesilenie, decydującą walkę organizmu, z której ten albo wychodzi zwycięsko i przeżywa, albo przegrywa i umiera.
Brzmi dramatycznie! Czy koresponduje to z naszą obecną sytuacją?
Nie. Wedle tej definicji stan, w którym się znajdujemy, nie jest kryzysem. Albowiem - i co do tego wszyscy są zgodni - rezultatem obecnego kryzysu może być tylko kolejny kryzys. W najlepszym wypadku możemy odroczyć definitywne przesilenie albo - ściślej mówiąc - zastąpić ostateczne rozstrzygnięcie permanentnym kryzysem.
Musimy zatem nauczyć się żyć w kryzysie?
Pozostając przy terminologii medycznej, można powiedzieć, że w obecnym porządku ekonomicznym obserwujemy chroniczną skazę. Dla kogoś, kto chronicznie cierpi na różne schorzenia - a to jest przypadek współczesnego społeczeństwa - nie ma już kryzysu mogącego doprowadzić do uzdrowienia. Pozostają nam jedynie działania, które tłumią lub ukrywają zagrażające życiu objawy pogorszenia. Poruszamy się w sferze medycyny paliatywnej, która nie leczy, ale jedynie łagodzi symptomy.
Czy kryzys nie powstał w wyniku dysproporcji między światem wirtualnym a realnym? Skoro wirtualne rynki finansowe oderwały się od rzeczywistej gospodarki...
Przed laty były kanclerz Helmut Schmidt, opisując relację między światem finansów i produkcją, posłużył się wdzięczną przenośnią. Jego zdaniem masa pieniądza powinna być jak suknia, dobrze dopasowana do ciała. Powinna leżeć raczej luźno, jak w stylu casual. Ale teraz swobodny strój przemienił się w dziwaczną, upiorną szatę, która bezustannie trzepocze w przestrzeni.