Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Z małą pomocą przyjaciół

10 lat Polski w Unii Europejskiej

Jerzy Baczyński – redaktor naczelny POLITYKI Jerzy Baczyński – redaktor naczelny POLITYKI Michał Mutor / Agencja Gazeta
Na 10-lecie naszego członkostwa w Unii premier wybrał (i dość fałszywie odśpiewał) piosenkę Beatlesów „Hey Jude”. W internecie, jakżeby inaczej, od razu odbył się konkurs, czy któraś z piosenek grupy może lepiej pasowałaby do okoliczności. Szybko na prowadzenie wyszedł utwór „Z małą pomocą moich przyjaciół”.
Parada Schumana w Warszawie, 2005 r.Sławomir Kamiński/Agencja Gazeta Parada Schumana w Warszawie, 2005 r.

Rzeczywiście, idealny podkład do reklamówki pokazującej, jak bardzo Polska zmieniła się w ciągu tej dekady. Bez „małej pomocy przyjaciół”, na czysto ponad 60 mld euro, bylibyśmy dużo gorszym krajem do życia. Ale, droga Unio Europejska, nie licz na wdzięczność; „Pieniądze nie kupią miłości” – ten utwór jest także na liście.

Nasz stosunek do Unii od lat jest chorobliwie dwubiegunowy. Ogólne sondaże pokazują rekordowe, 70–80-procentowe poparcie dla członkostwa Polski w UE, ale w poprzednich wyborach do Parlamentu Europejskiego wzięło udział ledwie dwadzieścia parę procent Polaków; teraz ma być nawet gorzej. Nie mamy zaufania do instytucji europejskich, gremialnie potępiamy brukselską biurokrację, w większości nie chcemy w Polsce europejskiej waluty, unijnych partnerów podejrzewamy o egoizm, pytani o głębszą integrację – odpowiadamy „raczej nie” i „nie mam zdania”. Po 10 latach Unia wciąż jest postrzegana przede wszystkim jako kasa zapomogowo-pożyczkowa, oferująca „Money for Nothing” („Pieniądze za nic” – to już zespół Dire Straits).

Nie chcę się czepiać polityków, bo to łatwizna, ale to ich robota. U nas, tak jak wszędzie w Europie, politycy nie znajdują dobrego języka, by mówić o Unii. Z każdą upływającą dekadą coraz bardziej anachroniczny wydaje się patos, jaki towarzyszył twórcom tej utopii, która poprzez solidarność narodów miała odwrócić przekleństwo europejskiej historii, zbudować na pobojowisku wspólnotę pokoju i dobrobytu. Sukces tego projektu, paradoksalnie, unieważnił tamten język. 70 lat po wojnie rozmawiamy ze sobą głównie o pieniądzach, inwestycjach, konkurencyjności, globalizacji, unii walutowej, bankowej, energetyce, środowisku. To mowa kupców, chętnie przejmowana przez polityków, którzy przed kolejnymi wyborami muszą się wykazać stanowczością w obronie narodowych interesów. Zakres wspólnoty nie może przekroczyć 1 proc. PKB, bo tyle, maksymalnie, wynosi składkowy europejski budżet, a postulat solidarności zawsze jest adresowany do innych.

Unia wciąż pozostaje użyteczna, ale już nie urzekająca. Z masochistycznym zacięciem opowiadamy sobie o eurosklerozie, deficycie demokratycznym, kryzysie wartości, przyjmujemy jako przesądzony wzrost wpływów partii populistycznych i nacjonalistycznych. Jest tak, jakby Unia trwała głównie siłą bezwładu, pozbawiona obrońców, ciało bez ducha.

W Polsce w wybrzydzaniu na Unię mamy własny pokaźny i oryginalny dorobek. Starsi albo obdarzeni lepszą pamięcią być może pamiętają jeszcze, jakie straszne głupstwa opowiadano w Polsce przed referendum akcesyjnym z 2003 r. Grozić nam miało wykupienie polskiej ziemi, masowe bankructwa firm, drożyzna, upadek rolnictwa, załamanie kursu złotego, rewizja granic, rewindykacja poniemieckich i pożydowskich majątków i wiele innych plag. Nasze finalne negocjacje z Unią o mało nie zakończyły się fiaskiem i upadkiem gabinetu, z powodu uporu PSL w kwestii (nieznacznego) podwyższenia tzw. kwot mlecznych. Na pytanie skierowane przez duńską prezydencję do premiera Leszka Millera, „czy od kwoty mlecznej zależy przyszłość pana rządu i przyszłość Unii Europejskiej?” – Miller musiał odpowiedzieć „tak”. Po wielomiesięcznej kampanii strachu wchodziliśmy do Unii na miękkich nogach.

Kiedyśmy podsumowywali pierwsze pięciolecie w Unii, wiadomo już było, że owe strachy na lachy odchodzą, skąd przyszły do krainy fantazji. Ale wtedy przeciwnicy Unii, jakoś głównie zgrupowani w partiach prawicowych i określający się jako „eurorealiści”, przeszli od argumentów gospodarczych do ideologicznych, które towarzyszą nam do dzisiaj.

Unia ma więc zagrażać naszej suwerenności, chce nam narzucić obce obyczaje, śluby homoseksualne, aborcję, eutanazję, gender, GMO, osłabić narodową tożsamość i wiarę. Po 10 latach praktykowania Unii można się było przekonać, że i ten pakiet lęków należy do kategorii urojeń, że przeciwnie – polski konserwatyzm, ku frustracji liberałów i lewicy, na żadnym froncie nie doznał uszczerbku.

Ale całe to gadanie wzmacnia nasze niespójne, dwubiegunowe postrzeganie Unii: bo z jednej strony jest słaba, skłócona, niezdolna do podejmowania decyzji, z drugiej – sprytna, zaborcza i niebezpieczna. A Bruksela to nowa Moskwa. Stąd prosty wniosek „eurorealistów”, że trzeba brać z Europy, ile dają, ale ogólnie im Unia słabsza, tym Polska silniejsza.

Ta teza, która kołacze się przez całą dekadę w naszej mizernej debacie europejskiej, właśnie teraz, u progu jubileuszu, doznała brutalnej weryfikacji. Kryzys gospodarczy, który ogarnął Europę przed kilku laty i potężnie wstrząsnął całą konstrukcją unii walutowej, zdawał się zapowiadać długi okres smuty. Wielu poważnych ekspertów wróżyło rozpad strefy euro, być może także samej Unii. Wstrząs wywołany finansową zapaścią Grecji miał się przenieść na całe południe kontynentu, prowokując napięcia społeczne, ucieczkę do narodowych walut i gospodarczą wojnę wszystkich ze wszystkimi. Krok po kroku, za późno i za wolno, kraje eurolandu, dyrygowane przez Niemców, stworzyły jednak system finansowych transfuzji, podtrzymujących doraźnie wypłacalność zagrożonych państw, i przystąpiły do przebudowy samej strefy euro (pakt fiskalny, unia bankowa i inne). I oto, przed paroma dniami, poinformowano, że Grecja udanie powróciła na rynki finansowe, sprzedając swoje obligacje. Symbolicznie oznacza to koniec tamtego kryzysu, a w każdym razie jego najgłębszej fazy. Wiemy już, że euro ocalało i Unia się nie rozpadnie.

Jest takie historycznie potwierdzone powiedzenie, że Europa rozwija się poprzez kryzysy. Dobrze, że przynajmniej nie zawsze chodzą one parami. Ledwo udało się opanować grecką chorobę, wybuchł kryzys ukraiński, tym razem innej natury – polityczny, a właściwie geo­polityczny. I znów mamy podobne komentarze: że Unia jest bezradna, spóźniona, pozbawiona przywództwa (nie to co Rosja), że daje się rozgrywać. W porządku, na razie Putin ma techniczną przewagę, ale dotychczasowy przebieg kryzysu już odsłonił mocne strony Unii – jej cywilizacyjną siłę przyciągania, tak dramatycznie potwierdzoną przez Ukraińców demonstrujących na Majdanie pod unijną szmatą (jak flagę UE była łaskawa nazwać posłanka PiS), oraz zdolność do autorefleksji i adaptacji.

Ze znacznym udziałem Polski Unia wreszcie wypracowuje swoją politykę wschodnią; powoli ruszają prace nad – znów: promowaną przez Polskę – unią energetyczną, która może zneutralizować skuteczność rosyjskiej „broni gazowej”; ożywiła się współpraca wojskowa między Europejczykami oraz Europą i Stanami; podjęto decyzję o udzieleniu Ukrainie pomocy finansowej, doradczej i dyplomatycznej. Można się zżymać, że unijne młyny mielą powoli, ale jest oczywiste, że putinowskiej Rosji, ogarniętej dziś imperialną gorączką, może przeciwstawić się tylko Wspólnota Europejska, nikt w pojedynkę. Im silniejsza Unia, tym silniejsza i bezpieczniejsza Polska – dowodów dostarcza Władimir Putin. Dziś, patrząc na Ukrainę, możemy sobie tylko powinszować, że przed 10 laty znaleźliśmy się po lepszej stronie granicy między Wschodem i Zachodem.

Gospodarczy i cywilizacyjny bilans naszej pierwszej unijnej dekady postanowiliśmy przedstawić Państwu w najkrótszej, obrazkowej formie, przygotowanej przez POLITYKĘ INSIGHT. Mamy nadzieję, że statystyki i wykresy też potrafią wzruszać. To, co nam się udało „z małą pomocą przyjaciół”, jest imponujące, i to zarówno jeśli porównać z naszym własnym punktem startu, jak i ze (znacznie gorszymi) osiągnięciami sąsiadów, których po kolei doganiamy i przeganiamy. Ale żeby nie było za słodko, w ten sukces jest też wpisane ryzyko.

Pierwsze, na które stale zwracamy uwagę, to uzależnienie od unijnych pieniędzy. Do 2020 r. mamy otrzymać kolejne 80 mld euro, to tak, jakby nam dodano jeden pełny roczny budżet RP. Wbrew urzędowemu entuzjazmowi uważamy, że dotychczasowe unijne środki wydaliśmy marnie; największym sukcesem było samo „wyciskanie brukselki”, czyli przyjęcie i wydanie przydzielonych pieniędzy. Niestety, Unia z większą surowością ocenia formalną poprawność wydatków niż ich sens.

Najlepiej z punktu widzenia potencjału Polski udały nam się inwestycje w infrastrukturę (22 mld euro na drogi i koleje), choć i tu większość projektów jest niemiłosiernie rozgrzebana. Ale już np. 11,5 mld euro z tzw. Funduszu Społecznego czy 18 mld euro przeznaczone dla rolników zwiększyły – jak subtelnie mówią eksperci – siłę nabywczą beneficjentów, czyli „poszły do ludzi”. Długotrwałe korzyści rozwojowe są raczej iluzoryczne. Nie rozliczyliśmy porządnie i publicznie tamtej budżetowej siedmiolatki, zabieramy się do następnych 300 mld zł. Jakieś wnioski musiały być wyciągnięte, bo reguły i kierunki wydatków są zmieniane, ale już widać, że nie unikniemy miliardowych wydatków w kategorii „money for nothing”.

Wreszcie sprawa emigracji. Sukces, bo 1,5 mln Polaków znalazło pracę poza krajem. Nie tylko zmniejszyli bezrobocie, ale też wspomagają gospodarkę transferami finansowymi. Strefa Schengen, otwarte rynki – świetnie. Ale przecież to porażka, bo okazuje się, że dla wielkiej liczby młodych przedsiębiorczych ludzi nie mamy w domu żadnego atrakcyjnego zajęcia. To już wymaga jakiegoś „narodowego programu zatrudnienia”, bardziej sensownego niż kolejne dziwne szkolenia opłacane z unijnych pieniędzy.

Unia nam spowszedniała, stała się częścią codziennego życia Polaków: biznesy, studia, turystyka, emigracja, dotacje, inwestycje, popkultura, nawet (strasburski) wymiar sprawiedliwości. Trudno dziś jeszcze odszukać emocje, jakie towarzyszyły, zwłaszcza pokoleniom wychowanym w PRL, gdy 1 maja 2004 r. na pl. Piłsudskiego w Warszawie po raz pierwszy rozwijano, obok polskiej, gwiaździstą unijną flagę. Symbol, jak pisaliśmy, naszego końca historii. Tej, która zaczęła się pół wieku wcześniej w Jałcie na Krymie. Prezydent Aleksander Kwaśniewski mówił, dobrze oddając nastrój chwili, że będzie to wydarzenie zapisane w naszych dziejach tuż obok chrztu Polski i odzyskania niepodległości w 1918 r. Przesadził? To chyba nie ma znaczenia. Uczestniczymy w fantastycznym eksperymencie historycznym, który, w dodatku, może się udać. I po raz pierwszy jest to eksperyment nie na nas, ale z naszym udziałem.

Jerzy Baczyński
redaktor naczelny POLITYKI

W aktualnym numerze POLITYKI publikujemy podsumowanie dekady Polski w Unii Europejskiej w specjalnie przygotowanych grafach.

Polityka 18.2014 (2956) z dnia 27.04.2014; 10 lat w Unii; s. 60
Oryginalny tytuł tekstu: "Z małą pomocą przyjaciół"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną