Rzeczywiście, idealny podkład do reklamówki pokazującej, jak bardzo Polska zmieniła się w ciągu tej dekady. Bez „małej pomocy przyjaciół”, na czysto ponad 60 mld euro, bylibyśmy dużo gorszym krajem do życia. Ale, droga Unio Europejska, nie licz na wdzięczność; „Pieniądze nie kupią miłości” – ten utwór jest także na liście.
Nasz stosunek do Unii od lat jest chorobliwie dwubiegunowy. Ogólne sondaże pokazują rekordowe, 70–80-procentowe poparcie dla członkostwa Polski w UE, ale w poprzednich wyborach do Parlamentu Europejskiego wzięło udział ledwie dwadzieścia parę procent Polaków; teraz ma być nawet gorzej. Nie mamy zaufania do instytucji europejskich, gremialnie potępiamy brukselską biurokrację, w większości nie chcemy w Polsce europejskiej waluty, unijnych partnerów podejrzewamy o egoizm, pytani o głębszą integrację – odpowiadamy „raczej nie” i „nie mam zdania”. Po 10 latach Unia wciąż jest postrzegana przede wszystkim jako kasa zapomogowo-pożyczkowa, oferująca „Money for Nothing” („Pieniądze za nic” – to już zespół Dire Straits).
Nie chcę się czepiać polityków, bo to łatwizna, ale to ich robota. U nas, tak jak wszędzie w Europie, politycy nie znajdują dobrego języka, by mówić o Unii. Z każdą upływającą dekadą coraz bardziej anachroniczny wydaje się patos, jaki towarzyszył twórcom tej utopii, która poprzez solidarność narodów miała odwrócić przekleństwo europejskiej historii, zbudować na pobojowisku wspólnotę pokoju i dobrobytu. Sukces tego projektu, paradoksalnie, unieważnił tamten język. 70 lat po wojnie rozmawiamy ze sobą głównie o pieniądzach, inwestycjach, konkurencyjności, globalizacji, unii walutowej, bankowej, energetyce, środowisku.