Czterysta pięćdziesiąt rozpędzonych kilogramów potrafi zrobić krzywdę. Zwłaszcza jeżeli wieńczą je półmetrowe rogi. Nic dziwnego, że w wiosenne popołudnie 1928 r., podczas pierwszej corridy sezonu w Aranjuez nieopodal Madrytu, raniony przez byka koń spanikował. Wierzchowiec zrzucił jeźdźca i z pianą na pysku wskoczył prosto w trybuny. A konkretnie do loży VIP, skąd widowisko podziwiał Miguel Primo de Rivera, od kilku lat dyktator Hiszpanii. Towarzysząca mu kobieta dostała takiej histerii, że z nocnego romansu wyszły nici. Wściekły polityk dołożył starań, żeby podobne rozczarowanie go więcej nie spotkało: dwa tygodnie później konie biorące udział we wszystkich corridach w kraju musiały już mieć na sobie grube warstwy ochronne. Nakaz obowiązuje do dziś.
Primo de Rivera miał talent do tworzenia anegdot, w których przeplatają się polityka i corrida. Najbardziej znana opowiada, jak w barcelońskiej kawiarni wpadł na Marciala Lalandę. Odrzucił zaproszenie słynnego torreadora na jego występ: „Pan wybaczy, ale tego dnia sam biorę byka za rogi”. Był to 13 września 1923 r. – generał Miguel Primo de Rivera, wówczas dowódca okręgu wojskowego w Katalonii, ogłosił stan wyjątkowy, zawiesił konstytucję, rozwiązał parlament i stanął na czele dyktatury. Przyjętej z dużymi nadziejami przez większość Hiszpanów zmęczonych tym, że ich ojczyzna od ćwierć wieku staczała się po równi pochyłej.
Jeszcze w połowie XVI w. Madryt rządził imperium, „nad którym nie zachodziło słońce”. Ale w 1898 r. został upokorzony przez Waszyngton i po trwającej zaledwie kilka miesięcy wojnie musiał oddać Stanom Zjednoczonym Kubę, Portoryko i Filipiny. Z zamorskich terytoriów Hiszpania zachowała już tylko niewielkie fragmenty dzisiejszego Maroka i z dawnego światowego mocarstwa stała się krajem, o którym złośliwie mówiono, że z nikim nie ma zatargów, bo nikt się nim nie interesuje.