W tym samym czasie, kiedy rząd przyjmował projekt ustawy zmieniającej system refundacji leków, prawnicy i ekonomiści z PricewaterhouseCoopers, kancelarii Baker&McKenzie oraz Centrum im. Adama Smitha zorganizowali konferencję torpedującą nowe uregulowania. To samo zrobiły władze samorządu lekarskiego, które wytknęły Ministerstwu Zdrowia mnóstwo chybionych pomysłów w projekcie ustawy o kształceniu lekarzy. Słusznie więc Donald Tusk spodziewa się ostrej debaty, gdy rządowy pakiet zdrowotny trafi do Sejmu. Pytanie tylko, jak ta debata będzie prowadzona i co ma dać, bo na razie, z tzw. konsultacji społecznych zorganizowanych przez resort zdrowia nikt – poza autorami projektowanych ustaw – nie jest zadowolony.
Negatywne opinie zostały całkowicie pominięte, co jest zapowiedzią konfrontacji, a nie współpracy. Jeśli w takiej atmosferze projekty ustaw – przecież dość rewolucyjne przyjmie parlamentarna większość tylko dlatego, że jest większością, a następnie podpisze je prezydent (tylko dlatego, że jest partyjnym druhem premiera), to nie wróżę sukcesu. Reforma ma przecież służyć pacjentom, a jaki będziemy z niej mieli pożytek, jeśli w kontrze do rządowych propozycji zaczną protestować lekarze i farmaceuci?
Nie ma dziś jeszcze sensu przywiązywać się do szczegółowych zapisów z zaprezentowanego przez rząd pakietu ustaw. Wciąż ewoluują. Brakuje też wiarygodnych symulacji co do skutków proponowanych zmian. Ministerstwo Zdrowia obiecuje na przykład wprowadzenie sztywnych cen i marż na leki refundowane, aby pacjenci mniej za nie płacili, ale zdaniem ekspertów takie miłe dla ucha obietnice wcale nie muszą się sprawdzić. Cena zależeć będzie od negocjacji producenta z ministerstwem, a ich wyniku dziś przecież nie znamy.