Powiedzieć o pomyśle prezydenta na referendum „oceniające” konstytucję z 1997 r., że jest mglisty, to nic nie powiedzieć. Pod względem prawnym Andrzej Duda zaproponował potworka. To w gruncie rzeczy hybryda dwóch typów referendów – zwykłego, które można zwołać „w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa”, oraz konstytucyjnego, które polega na zatwierdzeniu przez suwerena przyjętych już przez parlament zmian w konstytucji. Prezydent mówi tymczasem: niech lud wypowie się w sprawach konstytucyjnych, ale nie w trybie przewidzianym przez konstytucję dla zmian konstytucji.
Takie referendum byłoby wiążące dopiero po przekroczeniu progu 50-proc. frekwencji, przy czym i tak byłoby niewiążące, bo nie zatwierdziłoby żadnej istniejącej ustawy o zmianie ustawy zasadniczej. Wynik głosowania byłby jedynie drogowskazem dla parlamentu, i to parlamentu dopiero następnej kadencji.
Takie plebiscyty mają przy tym tę wadę (lub zaletę, zależnie od punktu widzenia), że na ich wynik wpływa dobór pytań. W 1946 r. komuniści pytali o reformę rolną i granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej, a nie o likwidację demokracji (a i tak musieli sfałszować wyniki); za rok być może trzeba się będzie zmierzyć np. z pytaniem: „Czy jest Pan/i za precyzyjnym uregulowaniem relacji między rządem a prezydentem?”.
Pusta inicjatywa prezydenta
Zdrowy rozsądek podpowiada z kolei, że inicjatywa prezydenta jest pusta treściowo i że raczej nic z niej nie wyniknie. Konstytucja wymaga zgody wielu aktorów co do podstawowych zasad. Potrzebna jest atmosfera współpracy i duch kompromisu, czyli towary dziś w Polsce deficytowe. I od hasła rzuconego 3 maja przez prezydenta te warunki się nie zmienią, nie mówiąc już o tym, że Andrzej Duda od początku prezydentury solidnie pracuje na wizerunek gorliwego podwładnego Jarosława Kaczyńskiego, a nie strażnika konstytucji.