Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Harce suwerena

Harce suwerena. PiS marzy o suwerenności, ale osobliwej

Liderów PiS bardziej irytują nie iskandery w Kaliningradzie, lecz długopis Timmermansa. Liderów PiS bardziej irytują nie iskandery w Kaliningradzie, lecz długopis Timmermansa. Igor Morski / Polityka
PiS traktuje suwerenność nader wybiórczo. Chce mieć swobodę bez odpowiedzialności. Bardziej antywspólnotowej władzy jeszcze w III RP nie mieliśmy.
Dzisiejsza Polska jest krajem neurotycznym, który czegoś chce, lecz nie potrafi wyjaśnić czego.Mirosław Gryń/Polityka Dzisiejsza Polska jest krajem neurotycznym, który czegoś chce, lecz nie potrafi wyjaśnić czego.
Polacy powinni być szczególnie wyczuleni na wzniecanie zapału wokół kategorii moralnych, takich jak sprawiedliwość czy honor.Mirosław Gryń/Polityka Polacy powinni być szczególnie wyczuleni na wzniecanie zapału wokół kategorii moralnych, takich jak sprawiedliwość czy honor.

Gdy obóz rządzący gotował się po zawetowaniu sądowych ustaw, jeden z jego intelektualnych autorytetów Andrzej Nowak pochwalił decyzję prezydenta. Uznał za rozumne wyciszenie konfliktu w okresie, gdy Komisja Europejska podtrzymała procedurę badania praworządności, a Rosja pogroziła sankcjami za usuwanie pomników żołnierzy radzieckich. Jednoczesne roszczenia ze Wschodu i Zachodu musiały się wydać historykowi na tyle niepokojące, iż użył argumentów w polskiej debacie rozstrzygających. Przypomniał, „jak łatwo niepodległość utracić i jak ciężko, krwawo trzeba było o nią walczyć. I jak mądrze trzeba ją budować – zwłaszcza w polskim położeniu geopolitycznym”.

Lecz wszystko na nic. Nie upłynęło wiele wody w Wiśle, a propaganda nakręciła księżycową kampanię o bilionowe reparacje wojenne od Niemiec. W ubiegłym tygodniu premier Szydło podtrzymała roszczenia – tłumacząc, że to nic takiego, po prostu upominamy się „o to, co się Polsce należy”. Wygląda na to, że szefowa polskiego rządu jest na bakier z historią własnego kraju, któremu moralne egzaltacje nieraz już myliły się z siłą polityczną. Choć przecież ten, kto dyktuje argumenty pani premier, akurat na brak świadomości historycznej kiedyś nie cierpiał. Jakież to więc zaślepienie nim zawładnęło?

Jakby tego było mało, pisowscy harcownicy zaatakowali jeszcze z drugiej flanki, domagając się odszkodowań od Rosji. Beztroska zabawa w mocarstwowość trwa więc w najlepsze. Tylko czekać, jak dumna i suwerenna Polska wystąpi o zwrot Wilna i Lwowa, o których polskości w nowych wzorach paszportowych przypomniało MSZ. Wstaliśmy z kolan, więc harcujemy.

Gdzie się podział Putin?

A że harce na geopolitycznej szachownicy odbywać się muszą akurat w obliczu zagrożenia konfliktem nuklearnym, z udziałem nie do końca dziś stabilnego gwaranta naszego bezpieczeństwa oraz zbliżających się rosyjskich manewrów tuż u polskich granic, największych od zakończenia zimnej wojny?

Polacy powinni być szczególnie wyczuleni na wzniecanie zapału wokół kategorii moralnych, takich jak sprawiedliwość czy honor. W przedwrześniowej Polsce aktem dziejowej sprawiedliwości najpierw ochrzczono nasz współudział w rozbiórce Czechosłowacji, choć zajęcie Zaolzia zostało fatalnie odebrane w Paryżu i Londynie, osłabiając sojuszniczą lojalność. A gdy rok później wojna stała się nieunikniona, naród dał się porwać oracji ministra Becka o polskim honorze, który „nie zna pojęcia pokoju za wszelką cenę”.

Nawet dziś za herezję uznano by opinię Stanisława Cata-Mackiewicza, że w obliczu nieuchronnej klęski należało pokrzyżować Hitlerowi szyki… godząc się na pretekstowe warunki „korytarza”. „Gdy człowiek tonie, jedyną jego polityką jest odsunięcie momentu śmierci na jakikolwiek czas, a potem coś nadzwyczajnego może wyniknąć” – słusznie zauważał konserwatywny mistrz realistycznego myślenia. Polityka jest bowiem sztuką osiągania celów leżących w zasięgu możliwości, a nie bujania w chmurach.

Polska pod rządami PiS szczęśliwie nie tonie, choć niebo zrobiło się ołowiane. Jak wynika z badań, już całkiem realnie obawiamy się konfliktu z Rosją. Co zapewne pomaga zrozumieć przyczyny odnotowanego przez CBOS rekordowego poziomu poparcia dla UE oraz wysokiej aprobaty dla zacieśniania integracji (życzy sobie tego połowa badanych; co czwarty uważa, że integracja zaszła zbyt daleko). I trudno byłoby rządzącym powoływać się na społeczny mandat w sprawie ich polityki europejskiej, gdyby nie nieszczęsny problem uchodźców, wywracający do góry nogami klarowność postaw Polaków wobec Unii. „Islamiści” na razie wydają się straszniejsi od Putina, do czego przykłada rękę intensywna propaganda PiS.

Bolesny banał

Anne Applebaum niedawno przypomniała, iż nasz kraj zajmuje poślednie miejsce w hierarchii amerykańskich priorytetów i „w razie zagrożenia ze strony Rosji USA mogą nie przyjść Polsce z pomocą”. Z perspektywy polskiego doświadczenia to właściwie banał. Prawicowy portal wPolityce.pl wyśmiał jednak tę wypowiedź jako bzdurną antypolską narrację. „Kwestia rosyjska” – wyjaśnił autor – to obecnie „ulubiony »bat« na Polaków”. Czyli problem wydumany.

Jak to jest, że jeszcze niedawno Putin podkładał bombę w samolocie z polskim prezydentem, a dziś na jego agresywne działania można patrzeć przez palce? I jak traktować przestrogi Lecha Kaczyńskiego z wystąpienia na wiecu w Tbilisi, uznawanego za szczytowy moment jego pomnikowej ponoć prezydentury? W niepojęty sposób gdzieś ulotniła się prawicowa wrażliwość geopolityczna, oparta na doświadczeniu historycznym. Dziś o zagrożeniu ze Wschodu wspomina już tylko Antoni Macierewicz; najczęściej służy mu to za wstęp do przechwałek, jaka to polska armia silna, zwarta i gotowa. Pozostałych liderów PiS bardziej jednak angażują nie iskandery w Kaliningradzie, lecz długopis Timmermansa. Mimo że rakiety zagrażają polskiemu bytowi, a komisarz co najwyżej władzy Kaczyńskiego.

A przecież nie tak dawno ci sami ludzie zarzucali liberalnym elitom, że dały się uwieść idyllicznej wizji końca historii, Europy bez wojen i konfliktów. Dowodzili, że polski los wcale nie jest zdeterminowany. Że zawsze istnieje straszna alternatywa, iż Polski może nie być. Wokół tych przestróg rozwijał się jeden z głównych nurtów konserwatywnej krytyki III RP, która wysunęła hasła odzyskania suwerenności i podmiotowości jako polskiej racji stanu.

„W naszej części Europy wakacje od historii nigdy nie trwały długo. O tym prostym doświadczeniu zawsze warto pamiętać, będąc Polakiem” – przestrzegał w 2009 r. na łamach „Teologii Politycznej” jeden z ważniejszych konserwatywnych intelektualistów Marek Cichocki. „Jeśli ktoś przechodzi tak krańcowe »próby ognia i wody«, jak Polacy w XX wieku, nie może bezkrytycznie uwierzyć w wiecznotrwały stan europejskiego błogostanu. (…) Pamięć o tych krańcowych zdarzeniach, takich jak Powstanie Warszawskie czy Katyń, nie jest żadnym jałowym rozdrapywaniem ran, perwersyjną skłonnością do płaczliwej martyrologii, celebracji własnych upadków – jest raczej warunkiem utrzymania instynktu samozachowawczego przez wspólnotę polityczną”.

Cichocki głosił potrzebę rekonstrukcji „podmiotu politycznego”. Po transformacji, której reguły dyktował nam Zachód, mieliśmy przejść do fazy samodzielnego kształtowania swego losu. W ramach instytucji wspólnotowych, lecz z prawem do samodzielnego definiowania celów. Aby jednak polityka, określana dziś mianem powstawania z kolan, nie stała się tylko hulanką wyzwolonego sarmackiego ducha, Cichocki stawiał jej warunki. Większość z nich – merytokratyczna administracja, bezpieczeństwo energetyczne, silna armia, aktywna polityka wschodnia, harmonizacja interesów w regionie – nie została pod rządami PiS spełniona. Nawet zgadzając się, że krytykowane kiedyś przez prawicę „roztapianie się w Unii” było symptomem kryzysu, to obecne suwerennościowe nadymanie się okazuje się lekarstwem gorszym od choroby.

Dzisiejsza Polska jest krajem neurotycznym, który czegoś chce, lecz nie potrafi wyjaśnić czego. Niby domaga się reformy UE, choć niczego poza sloganami nie proponuje. Wiele mówi o demokratyzacji procesów decyzyjnych, lecz zainteresowana jest jedynie ich blokowaniem. Chce się integrować elastycznie, czyli akurat nie tam, gdzie chcieliby inni (bez wchodzenia do strefy euro, polityki klimatycznej, relokacji uchodźców, armii europejskiej). Trudno się w tym połapać. Jeszcze trudniej określić nieustannie akcentowaną polską odrębność. Nic dziwnego, że odżywa stary stereotyp o anarchicznej skłonności Polaków do burzenia reguł. I Rzeczpospolita obsadzała się w roli strażnika szańca świata zachodniego, lecz wkraczający już w epokę oświecenia Zachód raczej kojarzył ją ze Wschodem. Gdy została rozebrana przez sąsiadów, uznano, że to okrutna, lecz w sumie uprawniona kara za odmowę podporządkowania się duchowi dziejów.

Dalsza integracja Unii zapewne już nie będzie skupiać się na instytucjach i procedurach. „Zamiast dryfować w kierunku Europy ojczyzn skupionej tylko na wspólnym rynku, Unia może w nadchodzących latach silniej podkreślać znaczenie wspólnych wartości (…) i w oparciu o nie definiować swą tożsamość. Trudno przewidzieć, jak szybko i daleko może postępować taka ewolucja. Ważne, że jest ona efektem zmieniającej się sytuacji wewnętrznej w krajach członkowskich, gdzie stosunek do integracji europejskiej (i szerzej – wartości społeczeństwa otwartego, liberalnej demokracji) zaczyna być jednym z głównych czynników polaryzujących opinię publiczną i scenę polityczną” – stwierdzają autorzy (Adam Balcer, Piotr Buras, Grzegorz Gromadzki, Eugeniusz Smolar) niedawnego raportu „W zwarciu. Polityka europejska rządu PiS” dla Fundacji Batorego. Inaczej mówiąc, to ruchy antyeuropejskie i populistyczne (takie jak PiS) staną się negatywnym punktem odniesienia w dalszej integracji, która będzie dążyć do stworzenia mechanizmów zapobiegających kolejnym recydywom.

Republikanie na opak

Jak to jest z polską odrębnością? Zwykle jej opisy służyły za dopełnienie gniewnych ataków na III RP. Którą Zdzisław Krasnodębski określał jako „peryferyjną demokrację”, a Dariusz Karłowicz sprowadzał do „kserowanej modernizacji”. Do znudzenia i przeważnie bez sensu powtarzano słynne słowa Krońskiego („sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie”), dowodząc powinowactwa systemu narzuconego przez Stalina z podłączeniem współczesnej Polski do globalizacji. Ryszard Legutko pisał wręcz o trzech „buldożerach historii”: nazistowskim, sowieckim i brukselskim. Dygresyjnie tylko zauważając, iż ten ostatni nie został narzucony Polakom siłą.

W 1989 r. zrujnowane państwo faktycznie nie było zdolne do postawienia i forsowania własnych reguł. Adaptację sprawdzonych gdzie indziej wzorców przyjmowano za oczywistość. Zachód naiwnie traktowano jak aksjologiczną całość, ignorując różnice kulturowe, polityczne i społeczne. Z podobną beztroską adaptowano liberalne wzorce ustrojowe, rozkoszując się chłodem procedur (po ideologicznym szaleństwie komuny dawały ukojenie) i nie zdając sobie sprawy z napięć pojawiających się na styku liberalizmu i demokracji. Konserwatywne argumenty miały więc czasami pewne uzasadnienie. Był tylko jeden problem: jeśli nie imitacja, to co?

Jerzy Jedlicki, streszczając wielowiekowe dzieje polskich tyrad przeciwko nowoczesności, wskazywał na wieczną jałowość tych prób: „Walka z cudzoziemszczyzną pojawia się wtedy, kiedy cudzoziemszczyzna staje się zaraźliwa i ponętna. Ale jeżeli jest zaraźliwa, to ideowa z nią walka jest nieskuteczna”. Z drugiej strony – podkreślał – kultura Zachodu znajduje się w stanie permanentnego kryzysu. Stale w siebie wątpi, nie ustając w poszukiwaniu sposobów naprawy. Tym samym potrafi się bez końca odnawiać. Tradycjonalizm adaptujący zastane wzorce nie miał więc szans w konfrontacji z nowoczesnością.

Konserwatywni poszukiwacze alternatywy dla liberalnej imitacji dokopali się w końcu do wzorca republikańskiego z epoki sarmackiej. I ogłosili za aktualne jego rozumienie wolności, odmienne od liberalnego. Stwierdzili, że Polacy nie są tylko zbiorem jednostek, gdzie każdemu wedle zasady „czy się stoi, czy się leży” gwarantowane jest minimum wolności. Polacy mieli odtąd stanowić wspólnotę polityczną, a to coś znacznie bardziej wymagającego. Ich wolność – pisał Dariusz Gawin – „jest dostępna dla wszystkich, którzy potwierdzą, że są jej godni”. Wymaga to wysiłku, czasem nawet poświęceń. Lecz dzięki temu aktywni obywatele stają się prawdziwym podmiotem polityki, czyli suwerenem. I tak samo suwerenna – zarówno w kraju, jak na arenie międzynarodowej – musi być polityka państwa polskiego. Dawni sarmaci czerpali przecież dumę ze swej odrębności. Liberum veto miało uzasadnienie. Wspólnota powinna dążyć do jednomyślności. Aby większość nie tyranizowała mniejszości. I aby władza zwierzchnia nie naruszała wolności obywatelskich. Obojętne, czy będzie nią król, książę czy… prezes partii rządzącej.

Propagandowe opowieści PiS o władzy suwerena może więc i brzmią republikańsko, lecz jednoosobowych rządów Jarosława Kaczyńskiego nie sposób wpisać w tę tradycję. One wręcz znoszą suwerena, odbierając obywatelom podmiotowość i czyniąc ich przedmiotem działań władzy.

Co rusz zaskakiwani przecież jesteśmy ogłaszanymi znienacka decyzjami, z pominięciem procedur, bez konsultacji społecznych, z ostentacyjnym ignorowaniem sprzeciwu. Pamiętne słowa pani premier o tym, że obywateli interesuje program 500 plus, a nie Trybunał Konstytucyjny, były jaskrawym zaprzeczeniem republikańskiej idei obywatelstwa. Prędzej już pospolite ruszenia obrońców demokracji odnawiały ducha dawnych konfederacji. Jeśli za PiS stoi dzisiaj wspólnota polityczna, to nader ograniczona. Mniej więcej taka, jak w prostackiej konstrukcji Jarosława Marka Rymkiewicza, który Polaków utożsamia z wyborcami PiS, resztę usuwając poza nawias jako zdrajców i zaprzańców.

Na wykluczaniu można jednak zbudować tylko wspólnotę resentymentu, strachu i nienawiści. Jej członków łączy tylko tropienie „lewaka”, „resortowego dziecka”, „targowicy”. Są ślepymi wyznawcami polityki, która nie liczy się z nikim i z niczym. Jarosław Kaczyński w równym stopniu gardzi zresztą wrogami, co sojusznikami. Wspomniany już Cat-Mackiewicz pisał o polityce Hitlera, że „była polityką wściekłego psa – rzucał się i kąsał wszystkich naokoło i zarażał świat swoją wścieklizną”. Uwzględniając proporcje, brzmi znajomo…

Koniec imitacji

Czy mogło być inaczej? Ryszard Legutko pisał w „Eseju o duszy polskiej”: „Polak bowiem nie jest ani nowojorczykiem, ani światowcem. (…) jest zagubionym w dzisiejszym świecie nieszczęśnikiem, pozbawionym trwalszej orientacji, przestraszonym wykreowanymi przez siebie demonami przeszłości, ciągle urągającym, że jest kim innym, uciekającym w role, o jakich sądzi, że są warte grania. Robi to, co inni, lecz jedno tempo lub dwa później”.

Rzecz jasna krakowski filozof i polityk PiS obwiniał za ten stan rzeczy „tamtych” – komunistów, liberałów. Skąd jednak iluzja, że Polak w wyniku zmiany władzy nagle powoła dojrzały demos z republikańskiej czytanki? Artefaktem po obecnej epoce będą kiedyś produkcyjniaki o wyklętych, filmowy knot o Smoleńsku, awansowana do kanonu lektur szkolnych grafomania poety Wencla. Taka to wyjątkowość rządów „dobrej zmiany”. One też korzystają z kserokopiarki. To i owo skserują z bryków historycznych, nie pogardzą wzorcami z PRL.

Podobne diagnozy stawiali zresztą myśliciele z ideowych antypodów. Jak Jerzy Szacki, który już na początku lat 90. stwierdził, iż „nasze rozgadanie na temat tradycji i historii może być po prostu jeszcze jednym symptomem ich wykruszania się, obumierania wiar, symbolów i wzorów zaczerpniętych z przeszłości. Pozbawieni realnych związków, próbujemy odnawiać je za pomocą słów”.

To dlatego przywoływane dziś w walce politycznej historyczne argumenty, narracje i mitologie abstrahują od ich prawdziwego dzisiejszego kontekstu. Rozbudzone marzenie o polskiej wyidealizowanej suwerenności tym samym staje się marzeniem szkodliwym. Prowokuje jedynie powierzchowne zachowania – trywialne, złośliwe i lekkomyślne.

Polityka 36.2017 (3126) z dnia 05.09.2017; Temat tygodnia; s. 15
Oryginalny tytuł tekstu: "Harce suwerena"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną