Piotr Sarzyński: – Osiem nagród na najbardziej prestiżowym światowym konkursie fotografii World Press Photo. Rozumiem początki – był pan młody i nieznany, trzeba się było przebić. Ale teraz po co panu, uznanemu już fotografowi, to ściganie się z innymi?
Tomasz Gudzowaty: – Kiedyś nagrody dla mnie były potwierdzeniem wartości tego, co robię. Dziś są jak pieczątki w paszporcie podróżnika: ślady odbytej drogi. Nie mam potrzeby konfrontacji na polu fotografii i mógłbym bez nich żyć. Ale mam wrażenie, że od paru lat nagrody pełnią zupełnie nową funkcję. W świecie kurczącego się rynku prasy zaczynają być jedynym powodem publikacji zdjęć – jakkolwiek by było – prasowych.
Sukcesy to chyba tym cenniejsze, że osiągnięte dzięki fotografii na pozór mało efektownej, niekiedy wręcz kontemplacyjnej, odległej od bieżących spraw. A przede wszystkim czarno-białej, robionej na tradycyjnej błonie fotograficznej. Jak się pan uchował?
W drugiej połowie lat 90. cyfra była zaledwie techniczną nowinką i jeszcze długo potem jakość zdjęć cyfrowych nie mogła zadowolić nawet większości amatorów. Zmieniło się to dopiero w ostatnich latach, a fotografia analogowa staje się rzeczą kosztowną, a przez to i trudno sprzedawalną. Ale wciąż odkrywam tkwiące w niej możliwości. Od trzech lat fotografuję głównie wielkoformatowym Linhofem. Narzuca on zupełnie inny styl pracy; nie można strzelać, każde zdjęcie jest celebrowane. Cyfra kusi swobodą i brakiem konsekwencji, ale to właśnie ograniczenia i dyscyplina są istotą sztuki. A kolor? Zaczynałem od fotografii kolorowej i przez jakiś czas traktowałem ją równorzędnie.