Jacek Żakowski: – „Jezus Maria Peszek” to płyta czy spowiedź?
Maria Peszek: – Potrzeba. Konieczność wyrzucenia z siebie tego, co się zebrało w kompoście mojej głowy. Musiałam to zrobić. Ale spowiedź to chyba nie jest.
Zwariowała pani?
Przez chwilę.
Jak słucham tej płyty, to skóra mi cierpnie. Co to było?
Załamanie nerwowe.
„...dzwoń po pogotowie...”
Wyglądało dość groźnie. A potem się okazało doświadczeniem granicznym.
Ta płyta jest jak transmisja z domu wariatów.
Dla mnie jest ważne, żeby jasno powiedzieć: tak wyglądał rok mojego życia. Przez rok wszystko było bólem i chaosem. Chciałam umrzeć.
I żyję...
Ukochany nie pozwolił mi umrzeć. Niewielu ludzi dostaje takie wsparcie. Chciałam im powiedzieć, że każdy może się w takim piekle znaleźć i że można z niego wrócić.
Pani pisała te piosenki w piekle?
Tam myślałam, że nigdy już nic nie napiszę. Czułam się, jakby ktoś mi wyjął wtyczkę z kontaktu.
Depresja?
Neurastenia. Stany lękowe. Kilkunastotygodniowa bezsenność. Napady paniki.
„...śni mi się mięso...”
„...i śni mi się krew...”. Widziałam, jak bliscy mi ludzie cierpią, kiedy ja cierpiałam, a oni nie mogli mi pomóc. Ale byłam w uprzywilejowanej sytuacji. Miałam wsparcie bliskich. Stać mnie było, żeby zapłacić bardzo dobremu terapeucie. I mogłam przestać pracować, żeby wyjechać z Polski na pół roku.
Po co?
To była misja ratunkowa. Nie wiedzieliśmy, czy wrócimy. Byłam przekonana, że już nie będę artystką. Czułam, że za dużo mnie to kosztowało.