Fryderyk wyszedł do ludzi
Co warto wiedzieć przed jubileuszową galą rozdania Fryderyków
Po 20 latach sporo już wiemy o Fryderykach. Przede wszystkim – że w najbliższej perspektywie nikt już nie wyprzedzi Katarzyny Nosowskiej, która ma na koncie, solo lub z zespołem, aż 31 statuetek. A nagrody polskiego przemysłu fonograficznego, odpowiednik amerykańskich Grammy czy brytyjskich BRIT Awards, wręczane od 1995 roku – zawsze za osiągnięcia w poprzednich 12 miesiącach – mocno się ostatnio zmieniły.
Jeśli więc trudno będzie dogonić rekordzistkę, to dlatego, że w ubiegłym roku znacznie ograniczono liczbę kategorii, żeby odbudować nadwątlony prestiż Fryderyka. Pomysł spotkał się ze zrozumiałą krytyką środowiska (mniej kategorii oznacza mniej nagród), ale zaowocował mocniejszym niż zwykle wsparciem dla zeszłorocznej zwyciężczyni Meli Koteluk (skądinąd inspirującej się twórczością Nosowskiej). W tym roku ma miejsce kolejna rewolucja, która zweryfikuje zainteresowanie nagrodami zwykłych odbiorców polskiej muzyki: na 20. edycję Fryderyki zapraszają do Sali Kongresowej nie tylko środowiskowych gości, bilety były dostępne w normalnej sprzedaży. Tym wszystkim, którzy znajdą się na miejscu, należy się więc krótkie wprowadzenie.
Fryderyk pechowcem był od samego początku. Jeszcze przed pierwszą edycją oprotestowano statuetkę kojarzącą się z nieporadną karykaturą Chopina. Wybór imienia dla bohatera nagrody też krytykowano, ale z dzisiejszej perspektywy wydaje się dobrym symbolem łączącym interesy kategorii rozrywkowych, jazzowych i muzyki poważnej.
Fryderyk wysmuklał więc z czasem, ale gdy trafił do Sali Kongresowej, na pełną rozmachu galę wyprawianą mu w pierwszych latach za pieniądze branży przeżywającej okres boomu, natychmiast przyjęto go jako symbol establishmentu, któremu można się demonstracyjnie sprzeciwić.