„Bzik niegroźny, raczej miły, ale zawsze bzik” – komentował nieudolne wysiłki grafomanów znany z kolekcjonowania wydawniczych osobliwości Julian Tuwim. Inny skamandryta Antoni Słonimski miał dla nich mniej wyrozumiałości i zapoczątkował rubrykę „Książki najgorsze” na łamach przedwojennych „Wiadomości Literackich”. Pastwił się tam nad popularnym wówczas kiczem poetyckim, historycznym czy dekadencko-skandalizującym. Po latach tradycję tę podjął Stanisław Barańczak, który przejął szyld od Słonimskiego i na łamach „Studenta” publikował błyskotliwy i złośliwy „przegląd bieżących osiągnięć polskiej grafomanii” pod dwuosobowym pseudonimem Feliks Trzymałko i Szczęsny Dzierżankiewicz.
Ówczesna tandeta literacka różniła się od przedwojennej – powodował nią przede wszystkim polityczny koniunkturalizm. Gros „książek najgorszych” stanowiły więc powieści milicyjne i szpiegowskie z pieczątką aprobaty władz, pełne banalnych obserwacji, przekombinowanych metafor i pokracznych scen erotycznych. Jak ta w „Patrycji, czyli o miłości i sztuce w środku nocy” Eugeniusza Kabatca: „Plan najwcześniejszy, proscenium przychylne mi zwykle, zależne od mojej woli i moich kaprysów, wyobcowało się nagle, stanęło okoniem (...) dobrze uzbrojone, opancerzone idee-towarzyszki walki rozpierzchły się nagle po kątach jak wystraszone, histeryczne baby”.
Ekwilibrystyka stosowana
Dzisiaj, choć zmieniła się rzeczywistość, dostarczycieli fatalnych książek nie ubywa, a grafomania ma się znakomicie. Trudu przeczytania, opisania i skatalogowania współczesnych książek najgorszych podjęła się pisarka Marta Syrwid, która swoje starcia z produktem literaturopodobnym opisywała w „Lampie”.