Jak na tak błahą rzecz – chodzi przecież tylko o telewizyjny konkurs piosenki lekkiej, łatwej i przyjemnej – Eurowizja budzi w naszym kraju zaskakująco dużo emocji. Startować? Nie startować? Wybierać naszego reprezentanta w gronie ekspertów i zasłużonych działaczy czy oddać los ojczyzny w niepewne ręce wysyłaczy esemesów? Obrażać się na Europę za to, że nas nie docenili, tropić antypolskie spiski na Bałkanach i w Skandynawii czy cieszyć się, że wieprze się nie poznały, bo znaczy to, że rzuciliśmy perłę? Ściąć pieśniarza wracającego na tarczy czy tylko zelżyć i skazać na banicję?
Nowe władze Telewizji Polskiej zamiast wyciągać naszego reprezentanta z kapelusza, powróciły do formuły krajowych preselekcji. Uczestników zaprasza co prawda jakieś tajemnicze ciało (a łatwego zadania nie ma – uznani artyści, pamiętając cięgi, jakie zebrali Piaseczny czy Szcześniak, nie pchają się na szafot), ale zwycięzcę typują telewidzowie, wysyłając esemesy. I dobrze, dzięki temu możemy – przynajmniej teoretycznie – dowiedzieć się, co w rodzimym popie piszczy, poznać nowe piosenki, polubić śmiałka, który pojedzie w naszym imieniu zabawiać Europę.
Wybór nie był łatwy. Wszystkie tegoroczne piosenki były schematyczne, nudne i zarazem dobrze pasujące do eurowizyjnego standardu. Nawet te najlepsze: koturnowa, wściekle dramatyczna ballada Michała Szpaka, udająca nowoczesny pop piosenka Margaret (skomponowana przez ekipę obsługujących takie okazje najemników ze Szwecji) oraz skonstruowany m.in. przez Monikę Borzym Titanic (nie wiedzieć czemu tu ochrzczony „Grateful”), świetnie zaśpiewany przez Edytę Górniak.