Gdy w pierwszy weekend marca miliony widzów zasiadły do czwartej odsłony serialu „House of Cards”, swój własny seans rozpoczął producent programu. Zaczął od zanotowania nazwiska widza, jego pochodzenia oraz daty seansu. Ale takimi informacjami firma dysponowała już dekadę temu, gdy jej działalność ograniczała się do wysyłkowej wypożyczalni płyt DVD. Obecnie gdy któryś z 75 milionów użytkowników loguje się do serwisu internetowego Netflixa – od stycznia dostępnego także w Polsce – ten dowiaduje się także, z jakiego rodzaju urządzenia korzysta dany użytkownik. Telewizor, laptop, tablet, a może smartfon? Jakiej marki? Jaki model?
To dopiero początek seansu. Po wciśnięciu „play” system zacznie notować, w jaki sposób widz skonsumuje kolejną odsłonę polityczno-małżeńskich perypetii Franka i Claire Underwoodów. Czy obejrzy pierwszy odcinek w całości, od początku do końca, a może od razu kilka naraz? Czy w którymś momencie przewinie film do przodu lub cofnie go o kilka minut, aby ponownie obejrzeć wybraną scenę? A jeśli tak, to czy chodziło o wyjątkowo dynamiczny dialog (być może widz czegoś nie zrozumiał, w końcu podchodzi z kraju nieanglojęzycznego), czy o scenę łóżkową (w końcu ma 15 lat).
Czasem wydarzy się najgorsze: widz przerwie seans. Ale pauza pauzie nierówna. Być może wyszedł do toalety i za chwilę wznowi serial. Albo minęła północ i postanowił dokończyć oglądanie następnego wieczoru. Jeśli jednak do „House of Cards” już nie powróci, takiemu przypadkowi Netflix poświęci więcej uwagi. Szczególnie jeśli więcej osób porzuci serię po obejrzeniu danego odcinka czy wręcz konkretnej sceny, dajmy na to brutalnego morderstwa albo przydługiego przemówienia prezydenta.