Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kultura

Nie żyje Prince. Mały Książę

Steve Ginsburg / Forum
Prince. Bohater jednego z królewskich sukcesów muzyki rozrywkowej ostatnich dekad i zarazem jednej z najdziwniejszych artystycznych abdykacji.

Był gigantem lat 80., punktem odniesienia dla lat 90., a w XXI wieku – trudnym do uchwycenia indywidualistą, czasem wręcz outsiderem realizującym kolejne projekty muzyczne już bez takiego oddźwięku, z jakim spotykały się przez poprzednie dwie dekady. Ale ciągle postacią niebywale inspirującą. Nawet bez hitów i bez spektakularnych sukcesów na listach przebojów. Co uznać można nawet za pewną analogię do jego sposobu pracy: nagrać wyrafinowaną piosenkę składającą się z mnóstwa partii instrumentalnych, a później jedną po drugiej wykasowywać – aż do momentu, gdy całość będzie brzmiała jak najlżej, ale ciągle będzie niosła autorski stempel.

57-letni Prince Rogers Nelson zmarł nagle, prawdopodobnie na skutek powikłań grypy, którą niedawno przeszedł. Filigranowy, ambitny, na scenie pojawił się jeszcze jako nastolatek w latach 70., stopniowo powracając do wzorca Jimiego Hendrixa jako punktu odniesienia splatającego białe i czarne tradycje – ale unowocześniając ten wzorzec w nowych czasach skomercjalizowanego rynku. Sięgał też do muzyki takich artystów jak Sly Stone, Shuggie Otis, James Brown, do funku z jego jawnie erotyczną rytmiką, ale wprowadzał to wszystko w świat współczesnych, wielośladowych studiów nagraniowych. Te pozwalały młodziutkiemu samoukowi (wychowanemu jednak w rodzinie pianisty jazzowego) na swobodną pracę i tworzenie nagrań właściwie w pojedynkę.

Prince przyczynił się więc do wykreowania modelu artysty samowystarczalnego – potrafił zagrać na każdym z podstawowych dla muzyki pop instrumentów, pisał muzykę i teksty piosenek, tworzył koncepcje płyt, kreował własną tożsamość artystyczną, niezwykły, rozpoznawalny image, który w okresie największych sukcesów zrobił z niego na rodzimym, amerykańskim rynku głównego konkurenta dla Michaela Jacksona.

Reklama