Pamelo, żegnaj!
Pamela Anderson walczy z przemysłem porno. Czysta hipokryzja?
Koniec pobłażania dla pornografii! – grzmiał nagłówek tekstu, który ukazał się na przełomie sierpnia i września w „Wall Street Journal”. Był to komentarz do afery z Anthonym Weinerem – amerykańskim politykiem, który kiedyś stracił miejsce w Kongresie po tym, jak przesłał jednej z obserwujących go na Twitterze kobiet zdjęcie swojego członka. Choć w bokserkach, to w pozie jednoznacznej. A teraz przesyłał kolejnej nieznajomej podobne fotografie, co skończyło się dla niego rozstaniem z żoną (Humą Abedin, doradczynią Hillary Clinton).
Skłonność Weinera do autoprezentacji prasa amerykańska analizowała poważnie już wcześniej. Teraz zareagowała raczej z ironią – tym większą, że kobieta, z którą wymieniał prowokacyjne zdjęcia, okazała się zwolenniczką Donalda Trumpa. Artykuł w „Wall Street Journal” na tym tle wyróżniał się mocnym tonem: „Musimy zrozumieć sami i wpoić naszym dzieciom, że pornografia jest dla frajerów, jest nudnym traceniem czasu przez ludzi zbyt leniwych, by zbierać plony zdrowego życia seksualnego”. Pod tekstem piętnującym ten – jak czytamy – narkotyk niszczący rodziny i niosący zagrożenie publiczne na niebywałą skalę, podpisały się dwie osoby: rabin Shmuley Boteach oraz erotyczna modelka Pamela Anderson.
„Skradzione” sekstaśmy
Na oskarżenia o hipokryzję nie trzeba było długo czekać. Posypały się rzecz jasna ze strony gwiazd przemysłu porno, ale i od zwykłych internautów. Sugerowały, że słowa Anderson można będzie potraktować poważnie dopiero, gdy sama zwróci pieniądze zarobione przez niemal trzy dekady pozowania nago. Przypominały też, że Weiner dopiero niedawno przebił się w dyscyplinie, w której to ona była pionierką. W końcu zainteresowanie Pamelą podbiła w 1995 r.