Nie ma fachowców. Właściwie od początku reform edukacyjnych można było się spodziewać, że Polska kiedyś rąbnie głową w ten mur. Większość szkół zawodowych przez lata dryfowała. Dziś na powierzchni utrzymuje się 1,7 tys. szkół zasadniczych, 1,9 tys. techników oraz 2,2 tys. szkół policealnych z 8-tysięcznej przed ćwierć wiekiem flotylli. Ale śmierć zawodówek, zwłaszcza przyzakładówek, wraz z transformacją gospodarki wydawała się naturalna, zaś obudzone magisterskie aspiracje młodych – a szczególnie ich rodziców – fenomenem na skalę światową.
Widać jasno, że ogromna część polskiej młodzieży chybiła życiowo, wybierając ogólniaki i często niewiele warte studia. Toteż coraz więcej absolwentów gimnazjów decyduje się na technika: 37 proc. spośród wszystkich, gdy 10 lat temu – 28 proc. (W LO uczy się 45 proc. młodzieży, w zawodówkach –17 proc.).
Niestety, i ta z pozoru racjonalna droga często okazuje się ślepa. Rynek krzyczy o fachowców, absolwenci z dyplomami wyższych uczelni jęczą, że bezrobocie, a ono wciąż znacznie bardziej dotyka fachowców po ZSZ (9,5 proc., jeśli chodzi o ogół Polaków) i technikach (8 proc.) niż tych z wyższym wykształceniem (4,3 proc.). Wśród świeżych absolwentów pracy nie znajduje co czwarty magister, ale aż 40 proc. młodzieży po zawodówkach. Na czym polega ten paradoks?
Nie to, co trzeba, nie tam, gdzie trzeba
Może technika i zawodówki uczą nie tego, czego trzeba? Z pozoru lista 200 oficjalnie zarejestrowanych w Polsce zawodów znajduje odzwierciedlenie w systemie szkolnym.
Z inicjatywy rozmaitych branż od czasu do czasu przybywa tam nowość, np. ostatnio mechanik jednośladów (moda na motocykle); rok, dwa upływa, nim powstaną: podstawa programowa, podręcznik, klasy w szkołach. Większość to zawody zawsze potrzebne: hydraulik, geodeta, elektryk, dekarz, mechanik automatyki przemysłowej, monter sieci telekomunikacyjnej.