Pierwsza ewentualność jest taka, że nie odbieramy żadnych informacji o istnieniu obcych cywilizacji, ponieważ takich cywilizacji nie ma. W rzeczy samej istnieje możliwość, że życie na Ziemi jest czymś absolutnie wyjątkowym, czymś, co nie powtórzyło się jeszcze nigdy nigdzie – i wtedy jedynym wyjściem jest pogodzenie się z tą smutną prawdą.
Jednak naukowcy zawodowo zajmujący się kosmosem właściwie dość zgodnie sądzą, że prawdopodobieństwo naszej całkowitej kosmicznej samotności jest małe. Życie – twierdzą – jak najbardziej mogło się narodzić i rozwinąć gdzieś na innych planetach lub dużych księżycach obcych planet, jednak może być od nas zbyt oddalone, i w czasie, i w przestrzeni. Stąd brak sygnałów.
Od czasu misji teleskopu Keplera wiemy przecież, że planet jest we wszechświecie znacznie więcej niż gwiazd. Niemal każda odpowiednia gwiazda, a więc niezbyt duża, mogąca trwać miliardy lat – a takich gwiazd jest w kosmosie najwięcej i raczej tylko wokół takich życie ma szanse istnieć – posiada planety, a część z nich może krążyć wokół w tzw. strefie ekologicznej (czyli mając na powierzchni temperaturę od minus 70 do plus 70 stopni). Tam życie może się rodzić i trwać.
Niedawno para badaczy nieba z Max Planck Institute for Solar System Research w Getyndze w Niemczech i z McMaster University w Kanadzie zaproponowała nowe podejście do naszych prób poszukiwania sygnałów pochodzących od obcych cywilizacji. Ich założenie jest zaskakująco proste: zamiast szukać wszędzie, należy skupić się na obszarze nieba, z którego owi hipotetyczni obcy mogą także obserwować naszą planetę tranzytującą na tle tarczy słonecznej. Czyli, innymi słowy, trzeba wykorzystać do tego metodę tranzytu, dzięki której nam samym, ludziom, udało się już odkryć ponad 2 tys.