W Niemczech Warsaw Shore idzie z tłumaczeniem uwzględniającym aspekty kulturowe. Na przykład, że spachteln, szpachlować – to po polsku również uprawiać seks. Albo że gans, czyli gąski, to panie, które na ten seks mogą się zgodzić. Emitują jeszcze: Szwecja, Francja, Szwajcaria, Holandia, Dania, Norwegia. Tłumaczenie idzie w 11 językach. Wygląda na to, że Warsaw Shore to najbardziej udany polski produkt eksportowy. Ale powodów do dumy raczej nie ma. Te obrazki z Polski – pewnie wbrew intencjom twórców programu – nie są za wesołe.
Idea programu była prosta: dużo picia, dużo seksu, dużo bluzgów. I jak najwięcej interakcji między uczestnikami. Czyli wchodzenia do łóżka, kłótni i bijatyki. Casting odbywał się wieloetapowo. Zwracano uwagę, kto i ile może wypić, zanim straci przytomność, oraz czy bełkocze po pijanemu.
Umowa z wyłonionymi w castingu szczęśliwcami została skonstruowana zgodnie z wymogami MTV. Znaczy, uczestnik to niby wolny człowiek, ale oddaje stacji swój wizerunek na wyłączność i nie ma wpływu na to, jak zostanie pokazany.
O tym się nie mówiło – ale szczęśliwcy wyłonieni w selekcji sami doskonale wyczuli, że kto ma szczęście wejść do telewizji, musi uprzednio zainwestować w wizerunek. Większość zapożyczyła się u rodziców, rodziny, znajomych, w bankach i parabankach. Średnia wysokość pożyczki: 5 tys. zł. Na ubrania, tipsy, sztuczne rzęsy, solarium, nowoczesne metody niechirurgicznego wyszczuplania. No, wiadomo.
Wyposażony Paweł
Większość obiecała, że odda, jak wyjdzie z programu i się dorobi. No bo przecież co jak co, ale miesiąc pobytu w telewizji musi zmienić człowiekowi status finansowy. Program skończył się w połowie stycznia. Paweł z Poznania zainwestował w ciuchy, solarium i liczy, że jeszcze mu się zwróci.