Śpią w piwnicach, na klatkach schodowych, pod mostem, na rurach z ciepłą wodą, w opuszczonych fabrykach, w ogródkach działkowych. Niektóre wracają na noc do swoich domów. Przeważnie żyją w grupach, tak łatwiej przetrwać. Zarabiają na życie, żebrząc, odprowadzając wózki przy supermarketach, myją szyby samochodowe, kradną. Piją alkohol, wąchają klej, zajmują się prostytucją. Są mniej sprawne umysłowo od rówieśników, gorzej czytają i piszą. Bywają agresywne. Są chwiejne, oziębłe, lękliwe”. Uff. Tak napisano w piśmie „Pedagogika Społeczna” w 2003 r.
W 1998 r. Krajowy Komitet Wychowania Resocjalizującego, instytucji powołanej do zajmowania się dziećmi ulicy, szacował ich liczbę na 300 tys. Dwa lata później Fundacja dla Polski informowała, że wśród 9 mln obywateli poniżej 18 roku życia stanowią one 1,2 mln. Przed czterema laty „Pedagogika Społeczna” alarmowała: problem dzieci ulicy szerzy się na coraz większą skalę, a Mirosława Kątna w Sejmie zastanawiała się, czy ich liczba powiększa się w postępie matematycznym czy geometrycznym. Ale z pewnością rośnie.
Dzieci te były wszechobecne w międzywojniu i to z myślą o nich Kazimierz Lisiecki, Dziadek, powołał organizację, która miała im pomagać. Dziś w Polsce przeważa pogląd, że szerzy się bezrobocie i coraz większa bieda, więc dzieci ulicy musi przybywać niejako z automatu, bo ich liczba zawsze powiększała się w czasach kryzysów ekonomicznych. Szacunki takie biorą się raczej z założeń teoretycznych, zwłaszcza że policzyć dzieci żyjące na ulicach miast jest – jeśli to w ogóle możliwe – trudniej niż, powiedzmy, populację bociana czarnego.
Są społecznością wyłącznie miejską. (Na wsiach można by mówić o dzieciach rodzinnego podwórka, obejścia, łąki czy boiska gminnego, co nijak nie mieści się w definicji).