Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Pierwsze kroki Stonogi

Dzieci ulicy siedzą dziś w domach

Zajęcia dla dzieci na warszawskiej Pradze: akcja czytania książek „Biblioteka podwórkowa”. Zajęcia dla dzieci na warszawskiej Pradze: akcja czytania książek „Biblioteka podwórkowa”. Maksymilian Rigamonti / Reporter
Kiedyś nazywano je dziećmi ulicy. Dziś ich prawie nie widać, ale są. Może nawet ponad milion.
Olimpiada gier podwórkowychJustyna Rojek/EAST NEWS Olimpiada gier podwórkowych

Śpią w piwnicach, na klatkach schodowych, pod mostem, na rurach z ciepłą wodą, w opuszczonych fabrykach, w ogródkach działkowych. Niektóre wracają na noc do swoich domów. Przeważnie żyją w grupach, tak łatwiej przetrwać. Zarabiają na życie, żebrząc, odprowadzając wózki przy supermarketach, myją szyby samochodowe, kradną. Piją alkohol, wąchają klej, zajmują się prostytucją. Są mniej sprawne umysłowo od rówieśników, gorzej czytają i piszą. Bywają agresywne. Są chwiejne, oziębłe, lękliwe”. Uff. Tak napisano w piśmie „Pedagogika Społeczna” w 2003 r.

W 1998 r. Krajowy Komitet Wychowania Resocjalizującego, instytucji powołanej do zajmowania się dziećmi ulicy, szacował ich liczbę na 300 tys. Dwa lata później Fundacja dla Polski informowała, że wśród 9 mln obywateli poniżej 18 roku życia stanowią one 1,2 mln. Przed czterema laty „Pedagogika Społeczna” alarmowała: problem dzieci ulicy szerzy się na coraz większą skalę, a Mirosława Kątna w Sejmie zastanawiała się, czy ich liczba powiększa się w postępie matematycznym czy geometrycznym. Ale z pewnością rośnie.

Dzieci te były wszechobecne w międzywojniu i to z myślą o nich Kazimierz Lisiecki, Dziadek, powołał organizację, która miała im pomagać. Dziś w Polsce przeważa pogląd, że szerzy się bezrobocie i coraz większa bieda, więc dzieci ulicy musi przybywać niejako z automatu, bo ich liczba zawsze powiększała się w czasach kryzysów ekonomicznych. Szacunki takie biorą się raczej z założeń teoretycznych, zwłaszcza że policzyć dzieci żyjące na ulicach miast jest – jeśli to w ogóle możliwe – trudniej niż, powiedzmy, populację bociana czarnego.

Są społecznością wyłącznie miejską. (Na wsiach można by mówić o dzieciach rodzinnego podwórka, obejścia, łąki czy boiska gminnego, co nijak nie mieści się w definicji).

Ale dzieci te nie są już z ulicy. Lucjan Miś, wykładowca akademicki z Krakowa, podczas jednej z ogólnopolskich dysput o dzieciach ulicy – organizowanych przez Komitet Wychowania Resocjalizującego, dziś dość niewidoczny – jako pierwszy zauważył, że wyjątkowo rzadko dostrzega na ulicach dzieci, które mógłby zaklasyfikować do tej kategorii. Tomasz Szczepański, guru warszawskich streetworkerów, od lat działający na warszawskiej Pradze Północ, a obecnie kierujący stowarzyszeniem Grupa Pedagogiki i Animacji Społecznej, dodaje, że streetworkerzy muszą teraz dzieci ulicy szukać. Zniknęły z ulic, z podwórek też.

Klucz do wykluczonych

W badaniach CNS Polska, przeprowadzonych na zamówienie firmy JELP, prawie połowa respondentów zauważa, że strzelanie z procy, gra w kapsle, w klasy czy skakanie przez gumę, kiedyś królujące na podwórkach, odeszły do lamusa. Zapodziały się trzepaki, wyparte przez odkurzacze, i nie wiszą już na nich dzieciaki z tzw. dobrych domów, z których zresztą matka dziś i tak za nic ich nie wypuści, bo wszędzie czyhają pedofile i gawrosze harcujące do niedawna stadami na podwórkach do ciemnej nocy. Biedne i zaniedbane siedzą w domach. Stały się dziećmi domów, a nie ulicy – mówi Tomasz Szczepański.

Zmieniła się też bieda. Badacze jej skupisk, np. z Uniwersytetu w Łodzi, zwracają uwagę, że nawet bardzo skromnie żyjące rodziny muszą posiadać telewizor, telefon komórkowy, mieć na kawę i papierosy. Ważny jest zwłaszcza kolorowy telewizor. Członkowie rodzin spędzają przed nim całe dnie. – Do tego doszedł komputer – mówi Tomasz Szczepański – a czasem nawet skuter. Może zabraknąć na podręczniki dla dzieci, ale te wyznaczniki statusu w oczach znajomych muszą być. Jeśli nie u siebie, to u kumpla z kamienicy gra się w gry do upadłego.

Na ulicach, w parkach, galeriach handlowych w ciągu dnia można spotkać grupki dzieci w różnym wieku. Nie wyróżniają się strojem, nie są brudne ani zaniedbane. Ale właśnie uciekły ze szkoły, bo sobie w niej nie radzą, gnębione głównie przez angielski i matematykę. Prędzej czy później notorycznych wagarowiczów policja, po wyroku sądowym, odstawi do domów dziecka. Praga Północ ma największą w Warszawie liczbę umieszczonych w nich dzieci. Wnioski o zabranie „uchylającego się od obowiązku szkolnego” zgłaszają często szkoły, pozbywając się w ten sposób trudnych uczniów. Rodzicom stawia się ultimatum: albo podpiszą wniosek o umieszczenie dziecka w ośrodku socjoterapeutycznym, jak się teraz nazywa ładnie domy dziecka, albo pójdzie do poprawczaka. A to, wiadomo, wstęp do edukacji więziennej. Podpisują.

Od czasu pamiętnej akcji POLITYKI „Zamknijmy domy dziecka” widać jednak również zmianę myślenia o ładowaniu dzieci – również za to, że chodzą na wagary – do instytucji wychowawczych. Oczywiste stało się, jak tragiczne są skutki. – Na palcach jednej ręki mogę policzyć dzieciaki, którym pomogło zamknięcie w placówkach – mówi Jarosław Adamczuk, wieloletni kierownik sławnego na warszawskiej Pradze Serduszka dla Dzieci. – Jednym z głównych zadań warszawskich streetworkerów i placówek pomagających na co dzień dzieciom w Warszawie jest uchronienie ich przed takim losem.

Już nie jak za Dziadka Lisieckiego – nakarmić, ubrać dzieci ulicy, dać wytchnienie od mieszkania w piwnicznej izbie, skierować do terminu u szewca, żeby znośniej było im żyć w wykluczeniu. Ale próbować z wykluczenia wyprowadzić. Nawet jeśli uda się tylko co któreś.

Dziewięć odnóg

W klubie alternatywnym Caritas na Pradze Północ jego kierownik Adil Kheldouni oferuje zajęcia z dżudo, plastyczne i wokalne. W innych placówkach są warsztaty teatralne, filmowe, dziennikarskie, taneczne i cała masa innych, ponadto – tak jak w klubie Caritasu – pogotowie lekcyjne i zajęcia reedukacyjne, na których dziecko może odrobić lekcje i pozbyć się zaległości.

Rodziny dzieciaków żyją z zasiłków i pracy na czarno. To często samotne matki albo z nowymi partnerami. Konkubinaty są stałym obyczajem w środowiskach dysfunkcyjnych, twierdzą badacze. Rozpad rodziny – mówi Adil Kheldouni – jest gorszy od alkoholu i nieporadności życiowej. Staje się dziedziczony, bo dzieci rosną w przeświadczeniu, że to normalne, gdy tatę zastępują wujkowie. Dlatego ważniejsze od różnorodności zajęć jest nawiązywanie więzi z dzieckiem.

Przypięte z dorosłymi do bijatyk w telewizji, zanurzone w grach komputerowych mają z domownikami kontakty zdawkowe. A dramatycznie potrzebują zrozumienia, uwagi, poczucia, że komuś na nich istotnie zależy. Wśród personelu placówek przeważały kiedyś panie w wieku balzakowskim, często emerytowane nauczycielki. Teraz pracuje w nich wielu wykształconych młodych mężczyzn. To bardzo ważne dla dzieci, wychowywanych często wyłącznie przez kobiety.

W takich placówkach zatrudnionych jest na stałe przeważnie 5, czasem 7–9 osób, są także dochodzący specjaliści i wolontariusze. We wszystkich dziecko może zjeść bezpłatny posiłek, niezależnie od obiadu wykupionego przez służby pomocowe w szkole. Dyrektor może go przyznać z puli dyrektorskiej, sam o tym decyduje. Dzieciak może zjeść drugi obiad i nikt go nie pyta, czy jadł już w szkole czy nie.

Nie musi już zdobywać na własną rękę jedzenia na ulicy, co wcale nie jest zamierzchłą przeszłością. – W wieku sześciu lat uświadomiłem sobie – mówi Marek S., klasyczne dziecko ulicy sprzed kilku dekad – że sam muszę napełnić swój brzuch, bo nikogo to w domu nie interesuje. Rodzice, gdy byli trzeźwi, dawali mi jeść, a gdy nie interesowało ich tylko, jak zdobyć flaszkę.

Dziecko spędza w placówce dziennej kilka godzin, mając do wyboru imponujący zestaw zajęć. Ma być ciekawie, bo przychodzenie do placówki jest dobrowolne, chyba że skieruje do niej sąd.

Do niedawna placówki działały na zasadzie każda sobie. W 2013 r. ich pracę w połączeniu z innymi instytucjami pomagającymi dzieciom zorganizowano w mikrosystemy. Całości nadano nazwę Stonoga.

W Biurze Pomocy i Projektów Społecznych, przy współpracy ośrodków pomocy społecznej, wydziałów zdrowia, Warszawskiego Centrum Pomocy Rodzinie, geodeci wyrysowali obszary kumulacji problemów społecznych w mieście. W miejscach tych powstało dziewięć odnóg Stonogi. Najwięcej – aż pięć – na Pradze i Targówku. Za system Stonogi określonej dzielnicy odpowiada jej burmistrz.

W odnóżu na Pradze Północ – tupraga.waw.pl (każde odnóże ma oddzielną nazwę) – działają sławne na tym terenie Serduszko dla Dzieci, TPD, Caritas, Stowarzyszenie Q Zmianom, ognisko wychowawcze i streetworkerzy. A także najbliższe szkoły – podstawowa i gimnazjum.

Współpraca ze szkołą ma zasadnicze znaczenie. Z badań Katarzyny Górniak i Agnieszki Kalbarczyk wynika, że wiedza nauczycieli o biedzie uczniów jest „okazjonalna, incydentalna, wybiórcza i zniekształcona, a także ogranicza się do jej wymiaru materialnego”. Nauczyciele – twierdzą badaczki – nie wiedzą o stypendiach socjalnych, nie znają instytucji pomocowych, prócz kilku podstawowych. Ukrywanie biedy przez dzieci, co się często zdarza, świadczy dla personelu o jej nieistnieniu. Gdyby dziecko chodziło w podartych butach, byłoby naprawdę biedne. A ono przeciwnie – ma często przedmioty nienależne z definicji, zdaniem nauczycieli, osobom biednym, np. telefon komórkowy.

Bieda jest utożsamiana z patologią rodzinną, całkowicie przez rodziny zawinioną. W oczach nauczycieli biednym jest ten, komu taki status został przypisany przez prawomocną instytucję na podstawie obowiązujących kryteriów. O tym, jak jest w istocie, personel szkoły przekonuje się rzadko. Autorki obserwowały niechęć, a nawet strach przed kontaktem z rodzinami uczniów w ich domach. Nauczyciele opisują je jako niebezpieczne, co wymaga obecności nie jednej, ale kilku naraz osób odwiedzających. Slumsy, Etiopia, mendy społeczne – tak określali miejsce zamieszkania dzieci badani nauczyciele. Problem biedy został „wypisany ze szkoły i przypisany innym polom” – stwierdzają Katarzyna Górniak i Agnieszka Kalbarczyk. Inne pola w Stonodze będą musiały do szkoły wrócić.

Słaby kontakt z rodzinami dzieci ujawnił się również w badaniach nad pracą miejsc dziennego wsparcia dzieci w Warszawie. Pracujący w nich wychowawcy, instruktorzy, terapeuci ograniczają się wyłącznie do kontaktu telefonicznego, mniej więcej raz w miesiącu. Toteż nowy dyrektor Zespołu Ognisk Młodzieżowych Jarosław Adamczuk, który pracę z dzieciakami na warszawskiej Pradze poznał od podszewki, zamierza zrezygnować z usług logopedów i innych specjalistów w 10 ogniskach utrzymywanych wyłącznie przez miasto. Jest wiele instytucji na zewnątrz – mówi dyrektor – świadczących takie usługi, więc można dziecko do nich skierować.

Na wolne miejsca zatrudni się w ogniskach starannie wybranych wychowawców, pracujących na etacie, a nie na zleceniach. W godzinach kiedy dzieci uczą się w szkole, wychowawcy ci będą obligatoryjnie pracować z rodzinami w ich mieszkaniach.

W Warszawie pracuje teraz 80 asystentów rodzinnych. Ma ich być 180, kierowanych zwłaszcza w środowiska, w których dziecku grozi umieszczenie w domu dziecka – mówi Tomasz Pactwa, dyrektor Biura Pomocy i Projektów Społecznych.

Zmieniła się filozofia finansowania organizacji pozarządowych pomagających dzieciom. Nie przyznaje się już pieniędzy na działalność „w ogóle”, ale na konkretne projekty wybrane w konkursie. Finanse dostaje zwykle na dwa lata placówka, która przedstawi najlepszy projekt. Przy tym spójny z innymi projektami na wspólnym terenie działania. Żeby się odnóża Stonogi nie rozłaziły każde sobie, ale szły w jednym rytmie i kierunku. W Warszawie wsparciem dziennym objętych jest 7 tys. dzieci, w tym ponad 3 tys. w ramach Stonogi. Są już efekty: zmniejszyła się liczba dzieci unikających szkoły.

Z bramy na ławkę

Znikanie dzieci z ulic i podwórek ma jeszcze jedną przyczynę. Enklawy biedy w miastach – jak stwierdzili to w fundamentalnych badaniach socjolodzy z Uniwersytetu w Łodzi – powstają w ten sposób, że do zdewastowanej kamienicy wprowadzają się rodziny wypierane z lepszych budynków i dzielnic, nieradzące sobie z opłatami za mieszkanie. A lepiej sytuowani z niej stopniowo uciekają.

Lecz coraz częściej w ramach rewitalizacji i prywatyzacji biedakamienice przechodzą gruntowny remont, dawni mieszkańcy wynoszą się do kolejnych ruder, a ich miejsce zajmują lokatorzy godni mieszkań z przywróconym blaskiem.

Ci lepsi zaczynają z przestrzeni publicznych rugować dzieci z sąsiednich kamienic, jeszcze biednych. Bo one hałasują, śmiecą, klną i śmierdzą grzybem ze ścian. Rugowane – twierdzą łódzcy działacze – przenoszą się coraz bliżej bramy. Tam, na granicy podwórka i ulicy, znajdują swoje miejsca – świeżo pełnoletni, często bezrobotni, już z nałogami. Albo jeśli w bramie zakróluje domofon, przenoszą się w pobliże pijalni z piwem, na wybraną ławkę w parku, gdzie się da. Nie mają swojej Stonogi. Klubów dla młodych dorosłych w Warszawie jest co kot napłakał. Pojawia się więc nowa kategoria – młodzi ulicy.

Polityka 12.2015 (3001) z dnia 17.03.2015; Społeczeństwo; s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Pierwsze kroki Stonogi"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną