Cezary Grabarczyk nie jest pierwszy politykiem, który chęć noszenia przy pasku broni krótkiej przypłacił kłopotami. O tym, że zaraz gdy został wicemarszałkiem Sejmu, załatwił sobie pozwolenie na broń do ochrony osobistej, nie podchodząc do wymaganego egzaminu praktycznego, wyszło na jaw teraz, po trzech latach od zdarzenia, i to przypadkiem. Fakt wykryło Biuro Spraw Wewnętrznych tropiące łapówkarstwo w łódzkiej drogówce. Okazało się, że w czasie, kiedy miał być na egzaminie, siedział w komendzie policji w Łodzi, trzy kilometry od strzelnicy, u zaprzyjaźnionego ze sobą naczelnika Wydziału Postępowań Administracyjnych Komendy Wojewódzkiej.
Naczelnik, u różnych polityków, w tym u marszałka, zabiegał o etat w jakimś państwowym koncernie. Inny poseł z Łodzi, Dariusz Seliga z PiS, który w tym samym czasie też starał się o broń, zeznał, omawiając z naczelnikiem tę kwestię, usłyszał: „będzie pan miał załatwione tak jak marszałek”. Co do egzaminu praktycznego poseł Seliga mówi enigmatycznie, że był na kilku strzelaniach, ale nie wie, które związane było z egzaminem. Przyznaje, że pozwolenie na broń do ochrony osobistej dostał, ale broni do dziś nie nabył.
Jeszcze inny poseł, też z PiS, Max Kraczkowski osobiście odwiedził w tej sprawie ówczesnego komendanta stołecznego policji i przedłożył mu swój wniosek umotywowany ogólnikowo częstymi jazdami po Polsce, także po nocy – a komendant z miejsca podpisał zgodę, dopisując obok odręcznie „po spełnieniu wymogów”. Niecodzienność tej sytuacji polegała m.in. na tym, że decyzja komendanta zgodnie z procedurami ma zamykać cały, kilkumiesięczny, rozbudowany proces weryfikacji takiego wniosku, a nie go otwierać. Poseł Kraczkowski zgodę dostał, kupił sobie pistolet Berettę, ale nie chce nawet odpowiedzieć, czy ćwiczy na bieżąco swoją sprawność strzelecką i czy znalazł się kiedykolwiek w sytuacji, w której musiał sięgnąć po broń do ochrony.