Wyprawa Bargiela odbywa się, po pierwsze, w małym, ledwie pięcioosobowym, zespole. Co więcej, w grupie jest ledwie jeden Szerpa, skądinąd przyjaciel lidera. Bargiel nie kryje, że wybrał taki model, bo podczas swoich poprzednich wypraw doświadczył sytuacji narażania życia Szerpów bądź zwykłego ich wykorzystywania przez żądnych sukcesu wspinaczy z bogatszych części świata. Mały zespół – tłumaczył mi, kiedy rozmawialiśmy w Zakopanem dwa dni przed jego odlotem w Himalaje – jest też elementem zmniejszającym ryzyko.
Temu samemu służy obrana przez Bargiela strategia samego ataku szczytu: ośmiotysięcznik pokonał niemal w stylu alpejskim (z jednym tylko noclegiem w obozie II).
Użył wreszcie do tego nart, co znacząco przyspieszyło tempo – zwłaszcza, oczywiście, szczególnie niebezpiecznego powrotu ze szczytu.
Inna rzecz, że Jędrek słynie z niebywałej wydolności – także na dużych wysokościach oraz z odpowiedzialności i respektu dla gór. Miałem okazję się o tym przekonać w minionym sezonie, kiedy podczas Freeride Camp w Heiligenblut pojeździłem z nim troszkę w terenie – rzadko kiedy czułem się tak pewnie prowadzony. Jędrek doskonale rozpoznawał poziom umiejętności grupy, a więc, gdzie można z nią jechać i jakie warianty sugerować – a równocześnie sam pokazywał, jakie klasę swojej jazdy. Dochodziło do tego wyraźne czucie śniegu – a więc i niebezpieczeństwa lawin. Nic więcej nie potrzeba. Na dodatek fascynująco opowiadał o swojej skitourowej filozofii – że nie jest wcale sport dla kondycyjnych harpagonów, lecz dla wszystkich kochających zimę w górach.
Jeśli jego wyczyn pomoże także w rozpropagowaniu tej właśnie formy narciarstwa, tym lepiej.
PS. Więcej o Andrzeju Bargielu (w tym fragmenty naszej rozmowy) na blogu „W śniegu i po śniegu” w notach „Na nartach z ośmiotysięczników” oraz „Jeździć da się prawie wszędzie”.