Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Odwrót kontrolowany

Bliski Wschód bez Amerykanów

Amerykański lotniskowiec „Enterprise” podczas przeprawy przez Kanał Sueski. Amerykański lotniskowiec „Enterprise” podczas przeprawy przez Kanał Sueski. U.S. Navy/Mass Communication Specialist 3rd Class Jared King/Handout/Reuters / Forum
Po serii prestiżowych porażek Ameryka odpuszcza Bliski Wschód militarnie i politycznie. Sposobem na zachowanie wpływów w regionie może okazać się dla niej pakt z arcywrogiem.
Jeśli Roosevelt był w stanie dogadać się ze Stalinem, a Nixon z Mao, to dlaczego Obama i lider Iranu Ali Chamenei nie mieliby wspólnie kontrolować Bliskiego Wschodu?Sayedkhan/Wikipedia Jeśli Roosevelt był w stanie dogadać się ze Stalinem, a Nixon z Mao, to dlaczego Obama i lider Iranu Ali Chamenei nie mieliby wspólnie kontrolować Bliskiego Wschodu?

Harold Macmillan, brytyjski premier, który po kryzysie sueskim (1956 r.) demontował resztki brytyjskiego imperium, twierdził, że jeśli polityk zabrnął w przedsięwzięcie, którego konsekwencji nie jest w stanie przewidzieć, powinien ogłosić zwycięstwo – nawet wbrew faktom – a następnie zarządzić ewakuację. Słowa godne Machiavellego, choć sam Macmillan nie radził sobie z ich wcieleniem w życie. Po porażce nad Kanałem Sueskim Imperium Brytyjskie kurczyło się już w nieładzie, a premier nawet nie starał się przekonywać, że to zwycięski odwrót.

Wygląda na to, że do zastosowania macmillanowskiej metody przymierza się teraz Barack Obama. W 2014 r. Ameryka wycofa ostatnie oddziały bojowe z Afganistanu i tym samym na Bliskim Wschodzie zakończy się waszyngtońskie ćwierćwiecze – czas, w którym największe mocarstwo świata próbowało zbrojnie podporządkować cały region swoim interesom i wizjom. Dziś fakty są takie, że Ameryka poniosła na Bliskim Wschodzie spektakularną klęskę. Mimo to podpisana pod koniec listopada umowa nuklearna z Iranem pozwoli Amerykanom – zgodnie z zaleceniami Macmillana – ogłosić zwycięstwo i się ewakuować, tym razem z całego regionu.

Nie będzie to pierwszy przypadek zastosowania tego chwytu przez Amerykę. Do dziś żywa jest legenda kryzysu kubańskiego z 1962 r., gdy dwa zimnowojenne mocarstwa – jak rewolwerowcy na Dzikim Zachodzie – stanęły naprzeciw siebie, gotowe do strzału, po tym jak Rosjanie zamontowali na Kubie wyrzutnie rakiet. W amerykańskiej wersji tej historii to Moskwa mrugnęła pierwsza i postanowiła wycofać rakiety z wyspy. W rzeczywistości to jednak Amerykanie sprowokowali całe zamieszanie, montując rakiety Jupiter w Turcji, czyli w pobliżu radzieckich granic. Po kryzysie musieli je wycofać. Mimo to Biały Dom, przy dobrowolnym udziale amerykańskiej prasy, odtrąbił zwycięstwo i uczynił z kryzysu kubańskiego mit założycielski legendy o niezłomnym prezydencie Johnie F. Kennedym.

Dziś w sprawie porozumienia z Iranem działają te same mechanizmy. Żaden z pytanych przez nas ekspertów nie wierzy, że Teheran porzuci program nuklearny. Równocześnie wszyscy przekonują, że Obama doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jeśli Irańczycy mieliby to zrobić, to dlaczego przez lata ukrywali instalację do wzbogacania uranu umieszczoną w wyżłobionej skale w okolicach Fordo? Co więcej, Ameryka poszła wobec Irańczyków na ustępstwa, o których kilka lat temu nie chciała słyszeć. W 2005 r. Waszyngton nie zgodził się, aby ­Teheran zachował 5 tys. wirówek do wzbogacania uranu. Teraz Ameryka zgodziła się na 16 tys. Zdaniem Alego Ansariego, szefa Instytutu Studiów Irańskich na University of St Andrews, Obama potrzebował tego irańskiego sukcesu bez względu na warunki: „To jest zasłona dymna skrywająca wstydliwy odwrót z regionu”.

1.

Początków waszyngtońskiego ćwierćwiecza na Bliskim Wschodzie niektórzy badacze dopatrują się już 34 lata temu. W 1979 r. regionem wstrząsnęły trzy wydarzenia, które zdemolowały dotychczasowy porządek, co ostatecznie wciągnęło Amerykanów do gry. Najpierw w styczniu po obaleniu szacha w Iranie rozpoczęła się islamska rewolucja. Upadł reżim, dzięki któremu Amerykanie kontrolowali region bez konieczności bezpośredniego angażowania się. Dwa miesiące później Egipt, jako pierwsze arabskie państwo, podpisał traktat pokojowy z Izraelem. A z końcem roku Armia Czerwona wkroczyła do Afganistanu.

Kilka tygodni później prezydent USA Jimmy Carter ogłosił doktrynę nazywaną dziś jego nazwiskiem, według której każda ingerencja sił zewnętrznych na Bliskim Wschodzie będzie odebrana jako bezpośredni atak na amerykańskie interesy i jako taka zostanie odparta, również zbrojnie. Tak rozpoczęła się sekwencja wydarzeń, które związały Amerykę bez reszty: wojna Iraku z Iranem, izraelska inwazja na Liban. Gdy 2 sierpnia 1990 r. Amerykanie w ramach koalicji 34 państw ruszali na Irak, na Bliskim Wschodzie zakończyła się budowa nowego porządku i rozpoczęło się waszyngtońskie ćwierćwiecze.

Stephen Walt, znany profesor Harvardu, tak opisuje tę zmianę – przed 1990 r. Ameryka nie chciała militarnie zdominować regionu. Wystarczyło, że nikomu innemu na to nie pozwoliła. Wpływy budowała w oparciu o sojusze, a garnizony trzymała z dala od Bliskiego Wschodu, wysyłając marines tylko w wyjątkowych sytuacjach. Waszyngtonowi przede wszystkim zależało na równoważeniu lokalnych sił. Ilustracją mogą tu być słynne słowa Henry’ego Kissingera, byłego amerykańskiego sekretarza stanu, który powiedział o wojnie iracko-irańskiej: „Szkoda, że obie strony nie mogą przegrać”. Ostatecznie Ameryka w tej wojnie wsparła słabszego Saddama Husajna, aby zaledwie kilka lat później skarcić go, gdy zaatakował mały Kuwejt.

Po 1990 r. Ameryka zdecydowała się na tzw. strategię podwójnego powstrzymywania – nie chodziło już na przykład o zachowanie równowagi między Bagdadem i Teheranem poprzez napuszczanie jednych na drugich, ale o ograniczanie wpływu obu stron naraz. Wraz z prezydenturą George’a W. Busha do priorytetów Ameryki doszła jeszcze propagandowa wizja szerzenia demokracji i walki z terroryzmem. Nowe zadania oczywiście wymagały utrzymywania potężnych sił zbrojnych w regionie, najpierw w Arabii Saudyjskiej, a po 11 września 2001 r. również w Afganistanie i Iraku. Walt pisze, że tym samym Ameryka w kontrolowaniu Bliskiego Wschodu przeszła z autopilota na ręczne sterowanie.

2.

Ta decyzja odebrała jednak Waszyngtonowi elastyczność – nie mógł już dobierać sojuszników w zależności od potrzeby chwili, bo garnizonów nie da się przenosić tak szybko jak interesów. Dlatego m.in. epoka ręcznego sterowania kończy się właśnie serią prestiżowych ­porażek.

W 2011 r. Amerykanie oddali pełnię władzy Irakijczykom, ogłaszając triumf zaszczepionej tam przez nich demokracji i zgodnie z zaleceniami Macmillana wycofali się.

Zamiast jednak służyć za wzorzec reform, Irak jest dziś czarną dziurą regionu. Jednolite państwo irackie praktycznie przestało istnieć. Na północy Kurdowie rządzą się samodzielnie, na południu szyici, a w części centralnej i na zachodzie – sunnici. Tych ostatnich coraz więcej łączy z sunnitami syryjskimi, a obserwatorzy przekonują, że między Tygrysem i Eufratem powstaje nowy, ponadgraniczny organizm polityczny.

W 2013 r. rozsypał się z kolei ponad 30-letni sojusz amerykańsko-egipski. Waszyngton pochopnie poparł zwycięskie w wyborach Bractwo Muzułmańskie, choć z perspektywy czasu widać, że jego chwilowy triumf był nie tyle efektem fali demokratycznego buntu, ile decyzją armii, by w ten sposób przenieść społeczne niezadowolenie na Braci i móc powrócić w roli wybawicielki. Egipscy generałowie zapamiętali zdradę Ameryki, a z kolei Waszyngtonowi trudno jest teraz wycofać się z apeli o demokratyzację. W październiku Ameryka odcięła pomoc wojskową dla egipskiej armii, ale Egipcjanie, zamiast prosić o przebaczenie, zamówili nowoczesną broń w Rosji.

W fatalnym kierunku zmierza też sytuacja Amerykanów w Afganistanie. Po wielu miesiącach negocjacji zgromadzenie afgańskiej starszyzny zgodziło się na umowę, w ramach której po 2014 r. w kraju miałoby zostać nawet do 12 tys. amerykańskich żołnierzy z oddziałów pomocniczych. Wciąż mają oni kluczowe znaczenie, bo choć afgańska armia sama już walczy z talibami, to Amerykanie zapewniają jej transport, informacje wywiadowcze i szkolenia. Umowy nie chciał jednak podpisać prezydent Hamid Karzaj, twierdząc, że to powinno należeć już do jego następcy, który zostanie wybrany w kwietniu. Nieoficjalnie chodzi jednak o wyciśnięcie z Amerykanów, ile się da, bo Karzaj jest przekonany, że jego kraj jest zbyt ważny dla Ameryki i Waszyngton zgodzi się na wszystko, aby tylko podpisać umowę.

Oby Karzaj się nie przeliczył. Biały Dom ostrzegł go, że rozważa również opcję zerową, jeśli umowa nie zostanie podpisana. Oznaczałoby to nie tylko wycofanie wszystkich żołnierzy, ale również wstrzymanie amerykańskiej pomocy finansowej. Ostatnim razem, gdy żołnierze obcego mocarstwa wyjechali z Afganistanu wraz z wszystkimi pieniędzmi (Armia Czerwona w 1992 r.), talibowie w końcu dopadli ówczesnego prezydenta kraju, wykastrowali go, po czym powiesili na latarni w centrum Kabulu.

3.

Rosnąca amerykańska awersja do Bliskiego Wschodu nie wynika jednak tylko z rozczarowania kolejnymi porażkami – administracja Baracka Obamy już w połowie pierwszej kadencji wysyłała sygnały, że region ten stopniowo spada na drabince amerykańskich priorytetów. Gdy po drugiej wojnie światowej Amerykanie przejmowali tam rolę Brytyjczyków, Bliski Wschód był arcyważny co najmniej z trzech powodów: był polem rywalizacji o wpływy ze Związkiem Radzieckim; Amerykanie chcieli zapewnić bezpieczeństwo słabemu jeszcze wtedy Izraelowi, a także było tam dużo ropy.

Waga tych argumentów była wątpliwa już za prezydentury Busha juniora. Dziś dla Obamy kierowanie się nimi to w dużym stopniu bardzo kosztowna fanaberia. Związku Radzieckiego nie ma od 23 lat, a Rosji, choć opromienionej sukcesem dyplomatycznym w sprawie syryjskiej broni chemicznej, nie stać na rolę regionalnego hegemona. Izrael, mimo apokaliptycznej retoryki premiera Beniamina Netanjahu, nie stoi już przed egzystencjalnym zagrożeniem – na takowe narażony jest raczej ewentualny agresor, biorąc pod uwagę obecną siłę izraelskiego oręża. I w końcu bliskowschodnia ropa – wciąż jest ważna, ale według prognoz już za sześć lat Ameryka dzięki rewolucji łupkowej będzie importować zaledwie 40 proc. zużywanej przez siebie energii, w dodatku głównie z zachodniej półkuli.

Jak bardzo te zmiany wpłynęły na amerykańskie myślenie o Bliskim Wschodzie, pokazał przypadek niedoszłej interwencji w Syrii. Daniel Pipes, amerykański historyk, publicysta i syn Richarda Pipesa, twierdzi, że Biały Dom z braku opcji wobec Syrii stosuje taktykę „niech się pozabijają”, bo wojna domowa w tym kraju przynajmniej skupia zainteresowanie lokalnych drani, a brak interwencji po żadnej ze stron gwarantuje, że żaden z nich nie okaże się zwycięzcą. To wyraźny powrót do myślenia o Bliskim Wschodzie z oddali. Po porażkach w Iraku, Egipcie i tej zapowiadającej się w Afganistanie, Ameryka pakuje manatki i próbuje wrócić do strategii równoważenia regionu z zewnątrz.

4.

Do realizacji tego planu Ameryce brakuje jednak – jak to ujął kiedyś Franklin Delano Roosevelt – lokalnych „swoich sk...nów”. Roli tej z pewnością nie odegra ani Izrael, ze względu na praktyczny brak wpływów w świecie arabskim, ani tym bardziej Arabia Saudyjska, której interesy w zbyt wielu miejscach mijają się z amerykańskimi.

Jest jednak w regionie państwo, które ma wpływy w każdym miejscu ważnym dla Ameryki, od Palestyny, przez Syrię, Irak, aż po Afganistan. Może na wschodzie blokować geopolityczne zakusy Pekinu, a na północy Rosję. Co więcej, państwo to ma wiele wspólnych z Ameryką interesów: chociażby ograniczanie wpływów talibów i al-Kaidy. Jest stabilne politycznie, mimo wszystko przewidywalne i racjonalne. Ma ponadstuletnie tradycje konstytucyjne, a jego obywatele wciąż podziwiają demokrację w amerykańskim wydaniu.

Chodzi oczywiście o Iran. Mimo że krytycy ostatniej umowy nuklearnej przekonują, że to tylko zasłona dymna, która ma ułatwić Ameryce ewakuację z Bliskiego Wschodu w macmillanowskim stylu, wiele przemawia jednak za tym, że był to dopiero wstęp do szerokiego porozumienia Waszyngtonu i Teheranu, do którego może dojść już w 2014 r.

Ansari uważa, że Amerykanie nie mają już innego wyjścia. Najpierw odrzucili możliwość zbrojnego obalenia irańskiego reżimu. Potem łudzili się, że sami Irańczycy w końcu zmienią sobie rząd. Teraz nie pozostało im nic innego, jak tylko układać się z ajatollahami. A ci potrafią odstawić ideologię, gdy idzie o interesy państwa. W końcu potrafili dogadać się z ateistycznym Związkiem Radzieckim przeciwko Amerykanom. Poza tym na porozumieniu Waszyngton–Teheran skorzystaliby wszyscy. Ameryka zdobyłaby sojusznika równoważącego wpływy sunnitów w regionie, a Iran niezbędną pomoc w ratowaniu upadającej gospodarki.

Jeśli więc Roosevelt był w stanie dogadać się ze Stalinem przeciwko Hitlerowi, a Richard Nixon i Mao Zedong stworzyli antyradziecką koalicję, to dlaczego Obama i lider Iranu Ali Chamenei nie mogliby wspólnie kontrolować Bliskiego Wschodu? W końcu w polityce chodzi o interesy, a nie o sentymenty.

Polityka 1.2014 (2939) z dnia 26.12.2013; Świat; s. 54
Oryginalny tytuł tekstu: "Odwrót kontrolowany"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną