PiS ma problem z Tuskiem. W maju przyszłego roku kończy się pierwsza 2,5-letnia kadencja przewodniczącego Rady Europejskiej. Jego poprzednik na tym stanowisku, Belg Herman van Rompuy, sprawował swój urząd przez dwie kadencje. „Przyjęło się” w Brukseli, że szefowie RE są dwukadencyjni, choć Tusk jest dopiero drugim szefem w historii. Niemniej oznacza to, że prawdopodobnie w marcu, gdy zaplanowane jest ostatnie posiedzenie Rady przed upływem kadencji Tuska, polski rząd będzie musiał się opowiedzieć.
W październiku w wywiadzie dla „Polska The Times” prezes PiS zapowiedział, że „wyobraża sobie, że polski rząd nie poprze Donalda Tuska na drugą kadencję w Radzie Europejskiej”. Potem kolejni członkowie partii rządzącej zaczęli prześcigać się w uzasadnieniach, dlaczego Tusk nie sprawdził się w Brukseli. Media spekulowały, co będzie oznaczał jego powrót do polskiej polityki. – A prezes miał ubaw – mówi nam człowiek przez lata związany z PiS. – Nie ma żadnej strategii ściągania Tuska z Brukseli. Proszę zwrócić uwagę na „bezpieczniki” w tej wypowiedzi: „Wyobrażam sobie...”. Tu nic jeszcze nie jest przesądzone.
Trudno sobie jednak wyobrazić, jak PiS wytłumaczyłoby poparcie dla Tuska swoim wyborcom. Jeszcze ciekawiej może być w przypadku cofnięcia polskiego poparcia. – Staniemy murem za przewodniczącym Tuskiem – mówi wpływowy europoseł z Czech.
Lepiej
Na mocy traktatu lizbońskiego szefa RE na 2,5-letnią kadencję wybiera sama Rada (głowy państw członkowskich) kwalifikowaną większością głosów. Oznacza to, że kandydaturę musi poprzeć co najmniej 15 z 28 państw, w których mieszka nie mniej niż 65 proc. obywateli Unii.