Jako nastolatka pojechałam pierwszy raz w życiu do Londynu. Wuj, który mnie zaprosił, słuchając, jakie mam bujne plany zwiedzania miasta, powiedział: Ty, Basieńko, zwiedź przede wszystkim ciocię Łucię, bo te muzea, to one tu będą jeszcze za dwa lata i za 20 też, a cioci Łuci już może nie być. Zwiedziłam ciocię Łucię i do dziś wdzięczna jestem Wujowi, którego zresztą też już nie ma. To był Henryk Vogelfenger – Tońko z Wesołej Lwowskiej Fali. Było co zwiedzać.
Muszę przyznać, że do dziś zwiedzanie ludzi pasjonuje mnie bardzo i niejedne wspaniałe ruiny przegapiłam na rzecz rozmowy z kimś, kogo one z całą pewnością przetrwały. Takie podejście do kwestii zwiedzania odegrało znaczącą rolę w sposobie spędzania wakacji, który sobie wybrałam. Otóż najchętniej, odkąd mogłam sobie na to pozwolić, wynajmowałam w Polsce albo gdzieś dalej, albo jeszcze dalej, dom. Potem i ja, i moi najbliżsi podawaliśmy adres przyjaciołom i mówiliśmy, od kiedy do kiedy na nich czekamy. Błogosławiony zawód nauczyciela akademickiego pozwolił mi przez wiele lat cieszyć się długimi wakacjami, spędzanymi w towarzystwie ludzi bliskich, dla których w codziennym zagonionym życiu zawsze miałam za mało czasu.
Prawdziwą perłą w moich wspomnieniach jest niewielki dom w malutkiej wiosce Morghella na południu Sycylii. Znalazłyśmy go z Kaśką, moją córką. A było to w 2000 r. Wyruszyłyśmy z Warszawy z grupą psychiatrów na zjazd do Katanii. Miałyśmy zamiar wykorzystać okazję i po wzięciu udziału w zjeździe powędrować przez Sycylię w poszukiwaniu domu na wakacje dla nas i dla przyjaciół, żeby zostać tu jak najdłużej.