Niestety, w sprawach polsko-niemieckich wystarczy jeden grymas czołowych polityków, by niemała część z nas ochoczo ruszała na wojnę z odwiecznym wrogiem. Jeszcze trwało złudzenie, że spóźnione o pół roku spotkanie trójkąta weimarskiego, Francja-Niemcy-Polska, ostatecznie zatrze złe wrażenie „wojny kartoflanej”, gdy premier Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” po raz kolejny wyłożył swe zasady. Polityka dotychczasowa – powiedział – była błędna, bo „ekspiacyjno-koncyliacyjna”. Jaką miał na myśli ekspiację (z łaciny: pokuta, przebłaganie), tego nie powiedział, ale, panie premierze, na koncyliacji (zgodzie, pojednaniu) opiera się cały pomysł Unii Europejskiej.
Tymczasem premier w polityce zagranicznej zaleca przede wszystkim twardą konfrontację, co stylizuje na „obronę interesu narodowego”. Ale interes narodowy polega na załatwieniu ważnych spraw taką drogą, jaka jest właściwa, a nie na dążeniu do konfrontacji.
Zaraz potem nasze media rządowe wystylizowały strasburski pozew Pruskiego Powiernictwa na kolejny przejaw krzyżackiej agresji. I znów wróciliśmy w znane koleiny: Niemcy–Polska, dziesięć wieków zmagania!
Na nic się zdały korygujące komentarze, że pozew składają nie Niemcy, nie państwo niemieckie ani żadne organizacje z jakimś autorytetem, lecz 22 osoby prywatne i nikt im tego nie może zabronić. Ale może rzeczywiście trzeba alarmować, reagować nawet z przesadą, bo kto ma otwierać oczy w Europie na potencjalne zagrożenie niemieckim rewanżyzmem?
22 osoby na 2 mln przesiedlonych to jednak niezbyt dużo. Poza tym rząd niemiecki sporo uczynił w tej sprawie: kanclerz Gerhard Schröder 1 sierpnia 2004 r. w Warszawie uroczyście oświadczył, że roszczeń takich nie popiera i popierać nie będzie; stanowisko rządu powtarzano potem wielokrotnie, zaś 20 grudnia rzecznik rządu powiedział – co bardzo ważne – że roszczenia nie mają podstawy prawnej, czyli – mówiąc językiem laików – po prostu nie istnieją.