Z pewnością to rekord do Księgi Guinnessa: nigdy dotąd polskiego nie tłumaczono jednocześnie i na żywo na 23 języki. Tak więc zarówno opinię Józefa Oleksego, że dobrze nam być wśród innych Europejczyków, jak i Andrzeja Leppera o katastrofie polskiej restrukturyzacji słychać było najwyżej z parosekundowym opóźnieniem po portugalsku, fińsku, litewsku, maltańsku, duńsku i tak dalej. U szczytu ogromnej sali Parlamentu Europejskiego (PE) umieszczono kabiny tłumaczy, którzy pochłaniają jedną trzecią wydatków całej tej instytucji. W dniu, w którym w Strasburgu spotkała się Wielka Europa, bo doproszono posłów polskich i z innych krajów kandydujących – krzyżujące się tłumaczenia: na przykład z polskiego na estoński albo z maltańskiego na portugalski objęły 570 kombinacji.
Nie była to sztuka dla sztuki. Poseł jako wybraniec ludu przemawia oczywiście w języku swego ludu – w tym nie może być ograniczony – to nietykalna zasada polityczna. W listopadzie na uroczystej sesji Parlament chciał pokazać, jak to będzie naprawdę po wyborach w 2004 r. i zaprosił setkę posłów zza żelaznej kurtyny, w tym 50 z Polski. Żeby być posłem „do Europy”, trzeba umieć mówić krótko i do rzeczy. W sali posiedzeń wiszą dwa widoczne zewsząd zegary. W debacie poseł ma zwykle trzy minuty, czasem zaledwie 30 sekund, na przedstawienie całego swego wywodu. Kiedy zaczyna, cyfrowy zegar zaczyna beznamiętnie odliczać sekundy.
Siedziałem na galerii przed laty i podziwiałem zwięzłość europejskich posłów. Jeśli dostawali 3 minuty – w pierwszej mówili składnie, o co im chodzi, w drugiej zbijali stanowisko oponentów i mieścili się z finalnym zdaniem, do kropki, w wyznaczonym czasie.