Archiwum Polityki

V. Kochaj

Kochaj jak chcesz, bylebyś nie krzywdził. Pozwól każdemu kochać kogo chce, byleby nie krzywdził. Czy tyle wystarczy na współczesne czasy?

Kochać i być kochanym – wydawałoby się – naturalna umiejętność i powszechna potrzeba. Ale współczesny człowiek ma spory kłopot z miłością. Do kobiety, mężczyzny, do własnego dziecka, a cóż dopiero do bliźniego. Tak chętnie przytaczane za św. Augustynem „kochaj i rób co chcesz” brzmi efektownie, ale zwodniczo i nieprecyzyjnie.

Gdy pytać Polaków o najważniejsze dla nich wartości, niezmiennie wymieniają na pierwszym miejscu zestaw: miłość, rodzina, dzieci. Miłość samodzielna w tych wykazach spraw ważnych zwykle spada nieco niżej, ale – jak dowiodły rozległe miłosne badania CBOS – co dziesiąty nasz rodak jest przekonany, że tylko ona jest w stanie nadać sens życiu, jest wręcz kwintesencją człowieczeństwa. Specjaliści od społecznej transformacji od lat ze sportowym napięciem wyczekują sensacyjnej zmiany, jakiegoś masowego odwrócenia uwagi od miłości w stronę pracy, wiedzy, kariery i dóbr doczesnych i niekiedy pojawia się nieśmiały zwiastun rewolucji; oto wielkomiejskie, młode i życiowo samodzielne czytelniczki miesięcznika „Elle” w ankiecie wymieniają na pierwszych miejscach seks i pieniądze. Ale i tak do końca im nikt nie wierzy, skoro literacką bohaterką, z którą owa wyemancypowana młodzież damska w dużej liczbie się utożsamia, jest Bridget Jones i jej niezliczone również polskie mutacje, osoby heroicznie poszukujące trwałego, nietoksycznego związku.

Co wiemy o miłości

Właśnie tak wypada teraz pisać do ambitniejszego czytelnika: związek, relacja, bliskość. Rzeczownik „miłość” i czasownik „kochać” zagarnęła prasa z niskich półek, ckliwe telewizyjne widowiska, mydlane seriale i reklama szpikująca strony czasopism, ściany budynków i ekrany telewizorów albo erotyką, albo rodzinną sielanką.

Polityka 1.2003 (2382) z dnia 04.01.2003; s. 36
Reklama