Chłopskich interesów bronią chłopi, ale szczególni. Kolejni ministrowie rolnictwa są właścicielami gospodarstw rolnych, zaś olbrzymi wpływ na ich decyzje – np. o wysokości interwencyjnych cen skupu – mają związki i organizacje rolników. Ich przedstawicielami obrosły też fundusze i agencje rolne, na przykład Rada Rolników w KRUS (Kasie Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego) liczy aż pięćdziesiąt osób, a najliczniej jest tu reprezentowana Samoobrona i Solidarność Rolników Indywidualnych – po dwanaście osób. Podobnie, jak w radzie Agencji Rynku Rolnego czy Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, wcale nie pracują społecznie. Za każde posiedzenie pobierają 60 proc. średniego wynagrodzenia krajowego, wynoszą zaś z niego coś, co jest warte wielokrotnie więcej – informacje, gdzie można będzie zarobić. Posłowie Renata Beger, Krzysztof Filipek czy Danuta Hojarska dorzucają te ryczałty do parlamentarnej diety.
Partie i związki rolnicze, które organizują blokady i demonstracje pod hasłem obrony polskiego chłopa, oszukują go po raz kolejny. Podczas wieców krzyczą, że państwo musi dać więcej pieniędzy na rolnictwo, tymczasem środki te, wcale niemałe jak na możliwości budżetu, bynajmniej nie zapewniają pożądanej stabilizacji rynku. Służą natomiast do budowy poparcia politycznego dla chłopskich działaczy oraz pomnażania ich majątków. Obrońcy ludu polskiego krzyczą, że realne dochody rolników spadły w ostatnich latach aż o 40 proc. Jednocześnie jednak ich własne fortuny, niepomniejszone o podatek od dochodów osobistych (rolnicy go nie płacą), szybko rosną. Rozwarstwienie dochodów na wsi pogłębia się dziś o wiele szybciej niż w mieście.
To działacze i politycy chłopscy, licznie obsadzeni w różnych gremiach decyzyjnych, ustalają nieformalną hierarchię „kolejności dziobania”, czyli kto i w jakim stopniu skorzysta z publicznych pieniędzy.