Należy wątpić, czy Adaś Miauczyński potrafiłby napisać porządne CV, takie jak dzisiaj składają w biurach kadr młodzi ambitni yuppies z nadzieją na błyskawiczną karierę. Po pierwsze nie jest ani młody, ani ambitny. Z dokładnym ustaleniem daty urodzenia byłyby kłopoty: biorąc pod uwagę pewne biograficzne szczegóły pojawiające się w pierwszych filmach Marka Koterskiego, jego bohater powinien mieć za sobą pięćdziesiąte urodziny, w „Dniu świra” okazuje się jednak, że jeszcze nie przekroczył pięćdziesiątki, choć niewiele mu brakuje. Mniejsza zresztą o szczegóły. Jedno nie ulega wątpliwości: Adaś Miauczyński pochodzi z zamierzchłych czasów PRL i dopiero w wieku dorosłym został przeniesiony do III RP, w której czuje się niepewnie. Na Peerel był za młody, żeby zrobić karierę, na Rzeczpospolitą jest już za stary.
Tacy jak Miauczyński w każdych czasach czują się zresztą nie najlepiej. Nie potrafią się przystosować, brakuje im siły przebicia, ale też skąd mieliby tę siłę mieć? Nie mam pojęcia, czy dzisiaj w ankietach personalnych obowiązuje nadal rubryka „pochodzenie społeczne”, ale gdyby występowała, Miauczyński mógłby dokonać wpisu: pochodzenie inteligenckie, niestety. Jest dziedzicznie obciążony skłonnością do melancholii, rzeczywistość go nie zadowala, i to w każdym z wymiarów. Jest niezrealizowany zawodowo, uczuciowo, rodzinnie. Polityka go mierzi. Na temat wykształcenia wiemy na pewno, że ukończył polonistykę. Może byłby dzisiaj uczonym, ale w porę zrezygnował z pracy na uczelni. Ima się różnych zajęć: raz jest pisarzem i krytykiem literackim, raz reżyserem filmowym, ostatnio w „Dniu świra” znowu nauczycielem. Każde z tych zajęć jest drogą przez mękę, bez satysfakcji spełnienia. Życie rodzinne nieudane. Rozwiedziony, ma syna. Wciąż marzy o wielkiej miłości.