Kawałek „Perły w koronie” kręciłem w Lipinach, dzielnicy Świętochłowic, najbardziej zdegradowanym wówczas miejscu na Śląsku. Statystami, grającymi przedwojennych bezrobotnych, było plemię, liczące chyba ze sto osób, żyjące w norach wygrzebanych w górujących nad domami hałdach i budach skleconych z byle czego. Wszyscy uzależnieni byli od denaturatu – nazywali go bryną, albo SS-likierem. Gardła mieli tak przepalone, że wydobywał się z nich tylko ciężki szept.
Kiedy dostali marne pieniądze za film, przyszli podziękować i wykrztusili: – Panie Kutz, wyście som dla nos Panym Bogiym. My wczora genau porachowali, wiela my u pana zarobiyli, i wyszło nom w przeliczeniu na nasz SS-likier, że mogymy pić przez piyńćset lot. A ja w domu ryczałem z wściekłości: co, kurwa, zrobiono z moim Śląskiem?
Zaglądam jeszcze czasami do Lipin. Trochę hałd rozebrano, inne się zazieleniły, po plemieniu nie ma śladu. Może wymarło, może wryło się w inne hałdy, minęło przecież trzydzieści lat. Poza tym nic się nie zmieniło. Tu czas zatrzymał się gdzieś w latach dwudziestych.
Ucieczki i powroty
Z takiego Śląska uciekłem – w przekonaniu, że na zawsze – pod koniec lat 40., kiedy z marszu dostałem się do łódzkiej filmówki. Dość miałem dupowatych pobratymców, których stać było tylko na kopanie węgla na kolanach i trucie się przy hutniczych piecach. Uciekłem od obrzydliwego poddaństwa w wolny, wydawało się, świat. I jeszcze jeden obraz wyganiał mnie ze Śląska – twarz Ani L. Podkochiwałem się po wojnie w tej jasnowłosej ślicznotce. Szła po wodę i przechodziła koło pociągu z czerwonoarmistami, stojącego na naszej stacji w Szopienicach. Wciągnęli ją do środka i seryjnie zgwałcili. Przybyło jej dwadzieścia lat, jak ją wyrzucali z wagonu.