OSienkiewiczu mówi się, i słusznie, że to najlepszy polski scenarzysta filmowy wszech czasów. Są w jego powieściach barwni bohaterowie, występują zwroty akcji, retrospekcje i ocalenia w ostatnim momencie. Może brakuje głębi, bez czego jednak kino potrafi się obejść. Niestety, Józef Ignacy Kraszewski wypada w tej konkurencji blado, z jedną tylko przewagą – mianowicie był pracowitszy czy wręcz chorobliwie pracowity. Swego czasu został nawet umieszczony w Księdze rekordów Guinnessa jako autor bodaj 220 powieści (blisko 500 tomów), nie licząc rozpraw, sztuk teatralnych i poezji. Niedawno wyprzedził go jednak jakiś brazylijski grafoman, który napisał ponad tysiąc powieści fantastycznych. Kraszewski wypadł także z krajowej księgi rekordów czytelniczych, choć w bibliotekach publicznych nadal plasuje się wysoko. Wydawnictwa nie robią już jednak na nim kokosów, a jeszcze nie tak dawno Kraszewski utrzymywał Ludową Spółdzielnię Wydawniczą. Teraz długo szukałem w księgarniach „Starej baśni”, znajdując ostatecznie wydanie w cyklu lektur szkolnych. Poza kanonem powieść została wydana trzy lata temu.
Trudno dziwić się tej oziębłości czytelników dzisiaj, skoro już dawno temu Kraszewski wydawał się klasykiem nudy. Pamiętam z czasów szkolnych, że uczniowie dzielili się na tych, którzy przebrnęli przez rozpoczynający „Starą baśń” opis przyrody, i tych, którym nie udało się to nigdy. („Ponad lasy płynęły zarumienione chmury jak dziewczęta, które się ze snu zerwały zbudzone i uciekały czując, że obcy pan nadchodzi...” etc.). Niejedyny to dzisiaj kłopot z Kraszewskim.
Prof. Pimkowski, który w primaaprilisowym numerze „Polityki” przekonywał, iż należy czym prędzej dostosować naszą spuściznę literacką do standardów Unii Europejskiej, podawał parę rażących przykładów nieprzystosowania, zapomniał jednak o Kraszewskim.