Trzeba najpierw zachorować, aby mieć przyjemność wyzdrowienia. Trzeba coś podpalić, aby potem ofiarnie gasić pożar i zostać głównym strażakiem. Prezydent Kaczyński mimo wcześniejszego koszmarnego orędzia i stwierdzeń, że „może, ale nie musi podpisać traktatu”, został w końcu, po sejmowym wystąpieniu, pozytywnym bohaterem i to do tego stopnia, że nawet komentatorowi „Gazety Wyborczej” popłynęły łzy wzruszenia. Teraz, po cyrku z ratyfikacją parlamentarną, nadchodzi czas kolejnego występu pod tytułem „złożenie z przyjemnością podpisu po przyjęciu ustawy kompetencyjnej”.
Można z dużą dozą pewności założyć, że projekt przygotowanej przez rząd ustawy o relacjach między organami władzy, na który teraz czeka prezydent, okaże się w oczach PiS zdradą, Targowicą, złamaniem ustaleń, skrajną nieodpowiedzialnością i oczywistym nadużyciem zaufania, jakim PiS obdarzył Tuska, dając mu szansę poprawy. Prezydent powie, że może podpisze, a może nie, może jutro, za miesiąc, tuż przed sylwestrem albo wcale, bo nic go do tego nie zmusza. Jeśli w końcu podpisze, to będzie narodowe święto, a pozycja prezydenta się umocni.
Traktat, to superdzieło Kaczyńskich, za którego najmniejszą krytykę wylatywało się kiedyś z partii, teraz zdaniem prezesa PiS powinien być skierowany do Trybunału Konstytucyjnego, tego samego, co to „wiadomo, kto tam zasiada”. Traktat zatem jest dobry, ale w zasadzie zły, w zależności od tego, w imieniu której frakcji swojej partii akurat prezes Kaczyński przemawia. Teraz cała Polska będzie znowu czekać, aż PiS pokaże dobrą wolę, swoje znane skłonności do zgody i kompromisu, dbanie o kraj ponad partyjnymi interesami. I znowu, po ratyfikacji, będzie się mówić, że ten PiS to nie taki zły jest, dał cukierka, a mógł zastrzelić.