Szanse i wyzwania są niepomiernie większe po naszej stronie, ale spośród obecnych członków to Niemcy najwięcej ryzykują i w zamian z czasem najwięcej skorzystają na tym poszerzeniu. Są najbardziej zainteresowane i najwięcej zapłacą. A że wskutek zaniechania reform popadły ostatnio w spore tarapaty gospodarcze i budżetowe, to właśnie im partnerzy pozostawili wyznaczenie granic tego, co możliwe w negocjacjach. Wydawało się, że te granice rozpoznali wspólnie Miller ze Schröderem podczas niedawnej kolacji w Hanowerze. Stąd pojawiające się w europejskich korytarzach władzy i w mediach przypuszczenia, że „scenariusz Kopenhagi napisano w Hanowerze”. To chwytliwa teza, ale zbyt uproszczona. W Unii składającej się z 15 demokracji, w dodatku negocjującej z 10 innymi, nie da się wszystkiego do końca przewidzieć i wyreżyserować.
Kiedy ekipa Millera pojawiła się w piątek 13 grudnia o godzinie 8.30 u premiera Andersa Fogha Rasmussena, była podobno zaskoczona jego twardymi ripostami. Duńczyka rozzłościła ciągle długa lista polskich postulatów. W czwartek tuż przed północą na kolacji w Kopenhadze 15 przywódców zatwierdziło tzw. duński pakiet, czyli to, co leżało na stole negocjacyjnym od 26 listopada i zostało tylko w szczegółach poprawione wskutek niekiedy burzliwych dyskusji negocjatorów Unii i krajów kandydujących. Inni kandydaci tu i ówdzie dostali w nagrodę za skłonność do kompromisu parę milionów euro czy tysięcy ton kwoty produkcji izoglukozy więcej. Polska nie bardzo mogła sobie pozwolić na potulność. Taki już nasz los dużego kraju, takie oczekiwania wielu Polaków.
Skłonność do kompromisu nie jest u nas dobrze widziana, nasi negocjatorzy musieli nieustannie dowodzić swojej „twardości”. Nawet kiedy waląc głową w mur w jednym miejscu wyczuwają, że w zamian za rezygnację z nierealistycznego żądania mogliby coś uszczknąć gdzie indziej.