Aby wytropić przebiegłe grafomańskie praktyki, wybraliśmy polskie powieści z ostatniego stulecia. Wśród autorów są zarówno ci, którzy na niwie grafomańskiej szczególnie się zasłużyli (Helena Mniszek, Paweł Staśko, Jerzy Putrament, a z całkiem nam współczesnych Janusz L. Wiśniewski), jak i tacy, którym – wierzymy – pióro nieopatrznie poślizgnęło się na papierze. Mamy tu także postaci, których pozycja w polskiej kulturze ostatniego stulecia jest niekwestionowana: przykład Stefana Żeromskiego i Stanisława Przybyszewskiego pokazuje, że czasem to, jak się pisze i o czym się pisze, to dwie różne sprawy.
Oto więc krótki poradnik, jak wytropić grafomana po pozostawionych przezeń śladach.
Grzech pierwszy: przesada
Skłonność do nadmiaru i wyolbrzymienia to bodaj grafomański grzech główny. Grafoman lubuje się w epatowaniu nas wielkimi przeżyciami, namiętnościami i operowymi gestami bohaterów. Jak pisał Milan Kundera: „Tam, gdzie przemawia serce, nie wypada, aby rozum zgłaszał wątpliwości. W krainie kiczu panuje dyktatura serca”. Do bardzo niebezpiecznych momentów należą w literaturze wyznania miłości i prośby o rękę:
• „Więc wyzywam twoje złe fatum do walki. Chcę dzielić twój los, Iris, i ponawiam moją prośbę: zostań moją żoną, najdroższa, jeśli uważasz, że jestem godny tej łaski (...). Dojrzała w kącikach jego oczu ślady łez, a w spojrzeniu bezmiar czystej miłości (...). Głos jej się załamał ze wzruszenia i roniąc ciche łzy szczęścia osunęła się w ramiona Andrzeja”.
Antoni Marczyński, „Niewolnice z Long Island”
Krótka scenka, a ileż tu łez (tudzież śladów łez) i wzruszeń.