Janina Paradowska: – Ścisnęło panu gardło, gdy po ostatnim programie w telewizji publicznej w minioną środę żegnał się pan z widzami.
Kamil Durczok: – Ścisnęło. To w końcu kawał mojego życia. Dziesięć lat na Woronicza, osiem lat w Jedynce i wiele ważnych wydarzeń, pamiętam dni po śmierci papieża, wejście do Unii Europejskiej. No i widzowie. Wsparcie, jakie dostałem od nich w czasie choroby, było czymś niewiarygodnym. Więc jakiś etap zamykamy.
Durczok wystąpił o azyl w TVN – to początek jednego z serwisów prasowych.
Przez moment zastanawiałem się nawet, czy tak źle jest już z Durczokiem, czy z mediami publicznymi, że odchodząc trzeba szukać jakiegoś azylu. Żart jest jednak słabo trafiony. Proszę mi wierzyć, przez ostatnie półtora roku, przynajmniej w „Wiadomościach”, a one zawsze są barometrem nastrojów w telewizji publicznej, gdyż w nich ogniskują się największe emocje polityczne, wytworzyła się dużo większa niż wcześniej przestrzeń swobody i to jest zmiana zauważalna. Robert Kozak przyszedł na szefa z wyraźną wizją tego dziennika. Możemy się oczywiście kłócić o styl pracy – zawsze uważałem, że poranne kolegia są zbyt przegadane, za dużo w nich irytującej „sejmokracji”, ale transparentność decyzji, podejmowanie wszystkich ważnych ustaleń przy długim stole w redakcji, a nie gdzieś w gabinetach za zamkniętymi drzwiami, jest dobrym kierunkiem.
W ogólnym przekonaniu ten układ kierowniczy już się kończy; jeszcze dwa, trzy miesiące i może będzie zmiana. Czy pan wyprzedza zmianę i odchodzi?
Czysto technicznie rzecz biorąc, to ja miałem bardzo dobry kontrakt do 2007 r., gwarantujący mi niezależność. Gdyby ktoś przyszedł ze złośliwą chęcią pozbycia się Durczoka z telewizji, miałby z tym sporo problemów, więc to nie było powodem mojego odejścia.