Starzy, ale jeszcze nie starcy. Jest ich w Polsce – urodzonych między 1937 a 1947 r. – 3, 3 mln. Co ich łączy? Pierwszy mianownik, który ich spaja jako generację, to była ta sama niemal dla wszystkich powojenna bieda ich rodziców, ten sam punkt startu. Nawet jeśli byli to rodzice z przedwojennej inteligencji czy klas wyższych i jakimś cudem ich nie wycięto, nie wywieziono, nie przegnano, to stłamszono, upychając kolanem obcych ludzi w ich przedwojennych – jeśli ocalały – mieszkaniach i domach. Aż 80 proc. rodziców dzisiejszych sześćdziesięciolatków pochodziło jednak – jak się wtedy mówiło – z ludu. Większość rodziców doświadczyło tak zwanego awansu społecznego i choć w istocie równali do tych stłamszonych, to wedle ówczesnych miar był to awans, o jakim wcześniej nie marzyli.
Drugi mianownik pojawił się w wolnej Polsce – do wspólnej biedy większość znów dotarła: do emerytury zwykle niewiele przekraczającej 1 tys. zł. Najważniejszy jest jednak mianownik trzeci: zakwestionowany, przekreślony życiorys. To odczucie wspólne dla niemal wszystkich sześćdziesięcioletnich – i weteranów Solidarności, i wiernych Radia Maryja, i dla zatwardziałych postkomuchów.
Podobnie silnego, poważnego spoiwa nie da się przypisać ani pokoleniu X, ani JP2, ani Frugo – żadnej spośród generacji wyłanianych (głównie w młodych rocznikach) przez socjologów i publicystów w ostatnich latach
Wojna
Jeśli mają w pamięci wojnę – to słabo. Aniela R. pamięta wysokie oficerskie buty, stukot kół pociągu i to, że ktoś farbował jej czarne włosy na blond. Więcej nic. Brygida B., że miała trzy lata, gdy poszły z ciotką do lasu, a tam na polanie wystawały ze świeżego piasku patyki, których przedtem nie było.