Mija już 300 dni rządów PiS, patologiczny układ III RP nie został pokazany i napiętnowany z wystarczająca siłą, zmiany kadrowe dokonywały się zbyt wolno, raporty, które miały „porazić” opinię publiczną, pewnie już jej nie porażą w stopniu oczekiwanym, gdyż polityka przedwczesnych przecieków mocno je ośmieszyła. Konieczne jest jakieś nowe przyspieszenie.
Radosław Sikorski przegrał ostatecznie z Antonim Macierewiczem. Ludwik Dorn przegrał ze Zbigniewem Ziobrą. Jeśli w ten sposób spersonifikować to, co się wydarzyło, to za przegranymi i wygranymi kryją się istotne spory merytoryczne, o których dziś wiemy już o wiele więcej niż w ubiegłym tygodniu, gdy wydarzenia toczyły się niczym lawina.
Radosław Sikorski stał na pozycji przegranej już w momencie, gdy premier wspólnie z prezydentem zdecydowali o powołaniu Macierewicza na likwidatora WSI i gdy ustawę o likwidacji uchwalono w wersji, która pozbawiała ministra obrony wpływu na kształt i zadania służb mających służyć przecież wojsku. Sikorski przegrywał jednak nie tylko ze swym wiceministrem. Przegrywał coraz częściej z prezydentem, z panią minister spraw zagranicznych, z premierem. To co było jego atutem w momencie nominacji, czyli znajomość świata, Stanów Zjednoczonych, tamtejszych elit politycznych, przestawało mieć znaczenie, gdy główny front walki ustawiony został wewnątrz kraju, gdy chodziło o szybkie zmiany personalne w wojsku, pozbycie się tych, którzy mieli jeszcze peerelowskie rodowody, moskiewskie szkoły czy kursy. Odchodząc minister mówił, że zwalniał, szanując godność oficerów. Nie był też entuzjastą degradowania gen. Wojciecha Jaruzelskiego i innych generałów specjalną ustawą, która właśnie rodzi się w Kancelarii Prezydenta RP.
Sikorski był w tym rządzie ministrem trochę z innego świata i z innej bajki – bez wyraźnego zaplecza politycznego, za to z własnymi politycznymi ambicjami.