Archiwum Polityki

CU3*

Prawo jazdy – symbol wolności każdego Amerykanina – może stać się narzędziem powszechnej kontroli.

Godziny szczytu na amerykańskich autostradach to czas gigantycznych korków i nudy. Jednym ze sposobów na uatrakcyjnienie sobie jazdy samochodem z prędkością 3 km na godzinę jest rozszyfrowywanie akronimów używanych jako oznaczenia rejestracyjne pojazdów. Popularne są hasła polityczne, np.: DFTBUSH, czyli Defeat Bush (Odwołać Busha), deklaracje miłosne, np.: LOVEJOE (Kocham Józka), lub też ironicznie brzmiące w przypadku szybkich samochodów CUL8R, czyli „See you later” (Do zobaczenia). Są też pomysły przewrotne, choćby rejestracja HATEDMV, czyli „I hate Department of Motor Vehicles” (Nienawidzę Urzędu Komunikacji), którą tenże urząd sam musiał zaaprobować. Można przypuszczać, że jej posiadacz, tak jak wielu innych Amerykanów, niechętnie odnosi się do projektu wprowadzenia nowych praw jazdy.

Tożsamość bez dowodu

Przed zamachami z 11 września 2001 r. przepisy były bardzo liberalne. Prawo jazdy dostawało się niemal od ręki, oczywiście po zdaniu egzaminu, ale bez zbędnych formalności. Ze względu na powszechność użycia dokument ten mógłby stać się w Stanach Zjednoczonych odpowiednikiem dowodu osobistego. Z jednym zastrzeżeniem – w Ameryce nie ma obowiązku posiadania dowodu tożsamości.

Kiedy w 1936 r. powstał w Stanach Zjednoczonych system ubezpieczenia społecznego, od razu zastrzeżono, że nie będzie on wykorzystywany do identyfikowania obywateli. Problem powrócił w 1977 r., jednak rząd prezydenta Jimmy’ego Cartera musiał odrzucić pomysł wykorzystania jako dowodu tożsamości karty z numerem ubezpieczenia (Social Security Number). Również za prezydentury Ronalda Reagana już samą ideę stworzenia ogólnonarodowego dowodu tożsamości uznano za kontrowersyjną.

Polityka 8.2007 (2593) z dnia 24.02.2007; Świat; s. 51
Reklama