Na pierwszy rzut oka różnice są raczej zewnętrzne: księża prawosławni noszą brody i mogą mieć żony (ale nie biskupi i zakonnicy), nabożeństwa ciągną się godzinami, w kalendarzu juliańskim Boże Narodzenie świętuje się 7 stycznia, chrzest polega na trzykrotnym zanurzeniu, a zaraz po nim odbywa się bierzmowanie, komunia składa się z wyrośniętego chleba i wina i można przyj-mować ją od chwili chrztu, mszy nigdy nie towarzyszą instrumenty muzyczne.
Na dodatek, kto choć raz uczestniczył w prawosławnym nabożeństwie, chwyta w lot urzekające piękno wschodniej liturgii. Kto czytał prawosławnych teologów i filozofów, jak choćby Sergiusza Bułgakowa czy Mikołaja Bierdiajewa, nie da się nabrać na obiegową opinię o intelektualnej niższości chrześcijaństwa wschodniego. Ale uroda biało-zielono-złotych cerkwi, arcydzieła malarzy ikon, zachwycające cerkiewne chóry, subtelne traktaty duchowe, mistyka klasztorów świętej góry Atos – to niestety tylko jedna strona medalu. Drugą tworzą smutne realia – gorzki owoc izolacji świata prawosławnego, odciętego od historii Zachodu i w dużej części wplątanego w ostatnich dekadach w tryby systemu komunistycznego.
Prawosławie skupia dziś ponad 200 mln wyznawców, o wiele mniej niż znacznie bardziej zdyscyplinowany, bo scentralizowany Kościół rzymskokatolicki (ponad miliard wyznawców), a nawet mniej niż trzeci wielki odłam chrześcijaństwa – protestantyzm (ponad 300 mln). Kościół założony przez Żyda Jezusa przez pierwsze tysiąc lat, połowę swych dziejów, żył i działał w jedności.
Ze swego matecznika w Palestynie rozszerzał się stopniowo w basenie Morza Śródziemnego, wchłaniając ludy na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej, a także potomków starożytnych Rzymian i Greków. Okrzepł dzięki uznaniu go za religię państwową Imperium Rzymskiego w IV w.