Kontrkultury wielkiego ruchu młodzieży, który przeorał Amerykę w latach 60., nie byłoby bez beatników – poetów i pisarzy startujących dekadę wcześniej. Trzej najgłośniejsi liderzy Beat Generation – Allen Ginsberg, ten od „Skowytu”, William Burroughs od „Nagiego lunchu” i właśnie Jack Kerouac – już nie żyją. Kerouac odszedł najwcześniej – w 1969 r., miał 47 lat. Wpływ martwych już kontestatorów jednak nie znika. Amerykański kapitalizm nie byłby zaś sobą, gdyby nie dusił zysku nawet z jego zaprzysięgłych wrogów.
„W drodze” obrosło legendą i interpretacjami. Niespełna trzydziestoletni Kerouac napisał tę autobiograficzną książkę pod prąd ówczesnych kanonów literackich. Wyrzucił z siebie morderczą opowieść o szalonych przygodach grupki swych przyjaciół podróżujących po Stanach głównie autostopem. Nie trzeba dodawać, że bohaterowie i ich styl życia nie mogą się spodobać mieszczuchom, kaznodziejom i konserwatystom. Oto Sal Paradise, książkowe wcielenie Kerouaca, ucina w autobusie do Detroit pogawędkę z apetyczną wiejską dziewczyną w bawełnianej bluzce z wielkim dekoltem. Dziewczyna opowiada mu, jak wieczorami praży na ganku kukurydzę.
„Co jeszcze robicie, żeby się rozerwać? – Usiłowałem naprowadzić ją na trop zwierzeń o chłopakach i seksie. Jej wielkie ciemne oczy, wpatrzone we mnie, wyrażały pustkę i jakieś przygnębienie, które sięgało wstecz wielu pokoleń w jej krwi, że nie zrobiło się tego, co domagało się zrobienia – cokolwiek to było, a wszyscy wiedzą, co to jest. – Czego chcesz od życia? – Chciałem to z niej wydusić. Nie miała zielonego pojęcia, czego chce. Mamrotała o posadach, filmie, wyjeździe do babki na lato, marzeniach o wypadzie do Nowego Jorku do teatru Roxy, w co by się wtedy wystroiła – w coś takiego, co miała na sobie zeszłej Wielkanocy, biały kapelusik, róże, różowe lakierki, lawendowy płaszcz z gabardyny.