Populizm rzeczywiście wyczynia z demokracją niezwykłe łamańce. Brutalnie włamał się w nią kwestionując tradycyjne podziały polityczne na lewicę i prawicę, burząc wszelkie consensy i próbując przy tym wykorzystać samą demokrację dla swoich politycznych celów. Jak się okazuje, z dużym powodzeniem. Paradoksem jest bowiem to, że nowoczesna demokracja jest pod pewnymi względami ideologicznie bezbronna wobec populizmu, jako że ona również przemawia w imieniu „ludu”, a poza tym musi – zawsze, jeśli nie chce sobie samej zaprzeczyć – szanować demokratycznie wyrażaną wolę wyborców. I tym między innymi dzisiejszy postpopulizm różni się od podobnych XIX i XX-wiecznych ruchów, które rzadko kiedy powstawały w demokratycznym otoczeniu.
Dzisiejszy populizm łatwo zatem uwalnia się od lewicowych i prawicowych idei, nawet jeżeli ma gdzieniegdzie wyraźne ideowe początki bądź przywódców o przeszłości wyraźnie naznaczonej na tej mapie podziałów. Sięga z dezynwolturą po hasła z każdej strony, co jest tym łatwiejsze, że i same podziały na lewicę i prawicę, nie bez destrukcyjnego wpływu populizmu, mieszają się, stają się coraz mniej wyraźne i nieistotne. Jak pisał niedawno „Le Monde”, cechą populizmów jest to, że jakakolwiek ich definicja skazana jest z góry na niepowodzenie. Nie bez przyczyny przybierają one najchętniej formę jakichś ruchów, lig czy frontów, a nie partii, bo same nie chcą zmieścić się, nie chcą współwystępować w życiu politycznym z organizacjami, którym wydały wojnę. I po prawdzie populizm współczesny nie ma ideologii, nie ma programu i nie jest partią. Jak się często podkreśla, cechuje go wręcz swoisty styl antypolityczny, czyli odrzucenie instytucji życia publicznego i jakiejkolwiek odpowiedzialności za słowa i działania, nadużywanie demagogii i retoryki, nieliczenie się z realnymi kosztami i z realnymi możliwościami państwa czy społeczeństwa.