Ósmego czerwca 1972 r. profesor Antoni Kępiński zakończył życie, na które miał wpływ. Godzinę po północy zaczęło się jego życie w legendzie. Tworzyli je i tworzą ci, którzy go znali, jego współpracownicy, pacjenci, przyjaciele, dziennikarze.
Profesor Jan Ryn: – Przez dziesięć lat po jego śmierci żyliśmy w emocjonalnym paraliżu, nie umieliśmy o nim pisać ani mówić.
Ale w miarę upływu lat człowiek z krwi i kości coraz bardziej zastygał w pomnikowym brązie: nigdy się nie denerwował, miał nieograniczony czas dla pacjentów, przykładny mąż, pobożny katolik – powtarzano w publikacjach o nim. Człowiek tak doskonały, że aż nieprawdziwy.
– Był świetny, ale nie święty – wyjaśnia prof. Jerzy Aleksandrowicz, który jako bardzo młody lekarz pracował z Kępińskim.
Do dziś w Klinice krążą o nim anegdoty. Przez trzydzieści lat w pałacyku przy ulicy Kopernika nie pojawił się nikt, kto przyćmiłby jego legendę.
Nosił koszule bez krawata, liche spodnie, sandały na bose stopy. Marynarki nie zakładał nawet na radę wydziału. W klinice miał na sobie zawsze biały kitel. Nie rozstawał się z paczką papierosów Mazur.
– Przystojny mężczyzna. Wysoki, zgrabny, o pięknych dłoniach – wspomina pielęgniarka, która pracowała z nim 20 lat. Jej słów użył jako motta do książki „Schizofrenia”.
– Mówił niskim, erotycznym głosem. Był bardzo inteligentny i jednocześnie miał w sobie dziecięcą bezradność. Nie należał do tych, którzy pozwalali sobie na podszczypywanie pielęgniarek. Ale potrafił powiedzieć: w pani chodzie jest coś tak transcendentnego! Kobiety szalały za nim – wspomina prof.