Córka pani Krystyny z Warszawy ma w pamięci obraz mamy, pochylającej się wieczorami nad napędzanym nożnie Łucznikiem: z głową w aureoli z małego maszynowego światła mama wyglądała, jakby grała na organach.
Panie, które przez lata szyły na pozór amatorsko, mówią, że te wieczorne, nocne szycia były dla nich pasją i radością, ale też ciężką pracą. Pani Halina, dziś emerytowana ekonomistka z Białegostoku, w trudniejszych finansowo chwilach obszywała nie tylko rodzinę, ale i znajomych. Halinę Mierzejewską w latach 50. do szycia zmusiły skromna nauczycielska pensja i narodziny dzieci. Pani Krystyna w 1973 r. na Dzień Kobiet zamiast goździka dostała od męża maszynę do szycia i od tej pory godziła przyjemność szycia dla siebie i dzieci z wieczorną, wyczerpującą, taśmową pracą chałupniczą dla warszawskiego domu mody. Wieczorem szyła, nazajutrz rano odbywała podróż przez miasto z ciężkimi od spódnic torbami. Szyła dla 200 kobiet miesięcznie.
Niezmiennie od 1954 r., kiedy Łucznik pojawił się w domach, tysiące Polek zaszywają się w kątach swych domów i tworzą. A potem walizkową maszynę ukrywają pod stołem, przy którym rano przygotują śniadanie. Dziś szyją rzadziej, ale wciąż nie wyobrażają sobie, by pozbyć się starego, poczciwego Łucznika. – Można teraz kupić ze szmateksu ubranie choćby do włożenia na jedną okazję i je przerobić, poprawić – mówi pani Halina z Białegostoku. – Szyjesz dla swojej skóry, dopasowujesz. Dlatego lubisz szycie.
Szwedy, dzwony, bananówy
W latach 50., jak pisze Anna Sieradzka w „Żonach modnych – historii mody kobiecej od starożytności do współczesności”, prym wiodły „przebojowe działaczki w zetempowskim krawacie” lub „zasłużone robotnice w ponadczasowym wełnianym kostiumie i ondulacji świadczącej o egalitaryzmie”.