Wątki, które wydają się najciekawsze, czyli związki szefów PZU z politykami, jacy rozpięli nad nimi parasol bezkarności, pozostają nierozwikłane. Jamrożemu prokuratura zarzuca narażenie PZU na straty szacowane na ok. 7,7 mln zł. Na razie nikt nie formułuje wprost oskarżenia o zagarnięcie mienia, kradzież czy oszustwo. Mówi się tylko o braku nadzoru, ale i tak za tego rodzaju czyn grozi Jamrożemu do 10 lat pozbawienia wolności.
Koledzy w areszcie
Spójrzmy na towarzystwo, w jakim znalazł się w areszcie. Nad dotarciem do Janusza i Romana W. policja nie musiała się zbytnio natrudzić. Ich nazwiska widniały już w tajnym raporcie Deloitte&Touche, w którym ta znana firma audytorska wskazywała transakcje PZU budzące jej zdumienie.
Ze śledztwa wynika, że bracia W. znali Władysława Jamrożego jeszcze z Polanicy, gdzie ten pracował jako lekarz pediatra. Zapewne dzięki temu zostali oni zatrudnieni w PZU Development, choć jak twierdzi prokuratura, nie mieli żadnych doświadczeń w handlu nieruchomościami. Jeden z braci ukończył studia weterynaryjne, drugi prowadził gospodarstwo rolne.
PZU Development miał kupować nieruchomości dla całego giganta ubezpieczeniowego, m.in. pod budowę centrów likwidacji szkód i oceny ryzyka. Bracia W. pracowali w nim za podwójne pieniądze – dostawali bowiem miesięczne wynagrodzenie, ale także sowitą prowizję wysokości 1,5 proc. wartości transakcji. Im wyższe ceny, tym wyższe prowizje, a ceny bywały absurdalnie wysokie. Rekordowe, bo aż 10-krotne, przebicie w stosunku do ceny rynkowej osiągnięto w Nowym Sączu, gdzie prywatnemu właścicielowi za metr kwadratowy gruntu płacono po 500 dol. i 1000 zł. W sumie za 830 m kw. PZU zapłaciło ponad 600 tys. dol. Co ciekawe, działkę kupiono bez wyceny. Roman W. pośredniczył też przy zakupie ziemi w Łodzi, Poznaniu, Gdańsku i innych miastach.