Żona sierżanta sztabowego na emeryturze Jana Gali dobrze się czuje na parterze bloku w mieście O. Choć o kulach, piecze ciasta i gotuje. Otacza gościa falą gościnności, która obezwładnia. Mąż wtóruje w serdeczności, jeszcze z urodzenia wschodniej, kresowej.
Lecz nie mają zbyt wielu znajomych. W mieście O., dokąd wyjechali z Warszawy, żeby uniknąć ewentualnych szykan (choć może z czasem by one zanikły), nie mają ich wcale. Z powodu tego, co się stało, a także, że Jan Gala żyje zawsze według zasad, które wytyczają przełożeni lub on sobie sam. Żadnej elastyczności, żadnego krętactwa, sztywna, żelazna prostolinijność. Ludzie lubią bardziej giętkich. Żelaźni budzą nieuświadomiony lęk.
Jan Gala, kiedy przychodził do domu swego adwokata (z urzędu), żeby omówić sprawy związane z procesem, przywoził ze sobą kapcie oraz szczoteczkę do czyszczenia butów, którą zostawiał w przedpokoju. Nie chciał podeszwami nabrudzić. Lubi porządek. Zawsze o tej samej porze telefonował do mecenasa po ewentualne nowe ustalenia. Melduję się – mówił. Dokładny i punktualny.
Pracując w izbie przyjęć warszawskiego aresztu zabierał do przechowania rzeczy osobiste zatrzymanych. Nigdy nic się nie zawieruszyło, nie zostało przez pomyłkę przełożone na rzecz innego lokatora aresztu. W każdej pracy był wzorowy.
Jego matka zginęła od uderzenia piorunem, gdy był dzieckiem. Ojciec ożenił się po raz drugi. Jan skończył szkołę przysposobienia rolniczego i jeszcze przed 18 rokiem życia wyjechał, a ściślej rzecz biorąc właściwie uciekł do miasta budować nową Polskę.
Był pomocnikiem murarza, wzorowym rzecz jasna. Pracował w warszawskich firmach budowlanych, także jako kierowca. Zdobył prawo jazdy wszelkich możliwych kategorii i liczne podziękowania od zakładów pracy.
Zakochał się.