Szczęśliwie PKW udało się obliczyć po kilku dniach frekwencję. Okazało się, że wyniosła ona ponad 44 proc., czyli zmieściła się w polskiej normie samorządowej. Udało się też ogłosić w terminie, kto przechodzi do drugiej tury, dzięki czemu kandydaci na wójtów, burmistrzów i prezydentów miast mogli wznowić kampanię.
Podstawowe rozstrzygnięcia polityczne są już jednak znane. Koalicja SLD-UP ma kilka powodów do świętowania sukcesu. Przede wszystkim ten, że generalnie wygrała zarówno w powiatach jak i w sejmikach wojewódzkich, przeprowadziła też największą liczbę kandydatów do drugiej tury wyborów bezpośrednich. Za tym sukcesem można ukrywać prestiżowe porażki w dużych miastach. Prawo i Sprawiedliwość szturmem wzięło Warszawę (dokończy efektownie dzieła 10 listopada, gdy Lech Kaczyński ostatecznie zostanie prezydentem stolicy), zupełnie dobrze wypadło na Mazowszu i w kilku innych regionach i na dodatek pogrążyło Jana Rokitę w Krakowie, któremu Zbigniew Ziobro odebrał pewną drugą turę, do której zresztą sam też nie wszedł. Ponieważ polityka ma swój istotny wymiar personalny, więc dla braci Kaczyńskich pogrążony Rokita wart jest przegranej Ziobry. Platforma Obywatelska przegrała w Warszawie, ale wzięła Opole i Koszalin (miasta odbite z rąk lewicy) oraz Sopot, prawie zdobyła Wrocław i Gdańsk, a na dodatek popierany przez nią Wojciech Szczurek w Gdyni ustanowił absolutny rekord Polski, zdobywając w pierwszej turze ponad 77 proc. głosów i wprowadzając tylu własnych radnych, że komfort rządzenia ma zapewniony. Samoobrona i Liga Polskich Rodzin nie odnotowały wprawdzie sukcesów indywidualnych, ale zespołowo wypadły nad podziw dobrze: w sejmikach województw idą łeb w łeb z POPiS. Liga odniosła poważne sukcesy w radach dużych miast z Krakowem na czele, który z unijno-wolnościowego i awuesowskiego stał się nagle narodowo-katolicki.