Wzorem żyjących przeszłością staruszków można by zakrzyknąć: dawniej panie, to były wystawy. Na bodaj najsłynniejszej wystawie surrealistów w Galerie des Beaux-Arts w 1938 r. spod powały zwisało 1200 worków z węglem, a całą podłogę zasypano zeschłymi liśćmi. W 1942 r. ekspozycję w Nowym Jorku spowiła pajęczyna z półtora kilometra sznurka utkana przez samego Duchampa. Ich pokazy zawsze były szalone, szokujące, niezwykłe jak i sama sztuka. Tymczasem w Centre Pompidou potraktowano prace surrealistów z namaszczeniem i powagą, jakby to były barokowe rzeźby, greckie amfory czy renesansowe portrety. Każdy z zasłużonych dla sprawy artystów otrzymał własną salę (niektórzy nawet po kilka), gdzie „po bożemu” porozwieszano obrazy, grafiki, poukładano w gablotach rękopisy. Czego to dowodzi? Braku wyobraźni, fantazji i poczucia humoru kuratora? Być może. Ale na pewno i tego, że surrealizm uklasyczniono, że nie jest już traktowany jak zwariowany nieco artystyczny ruch, ale jak kawałek historii sztuki.
Niestety, przedwojenny surrealizm traktowany z akademicką powagą wypada dość blado. I to z kilku powodów. Po pierwsze jego urok tkwił w spontaniczności, dadaistycznej zgrywie, estetycznym odlocie. Odarty z waloru zaskakiwania jawi się jak Chaplin pozbawiony melonika, wąsów i laseczki. Niby ten sam, ale przecież inny. Po drugie, z dzisiejszej perspektywy wydaje się intelektualnie podejrzany. Malarskie rebusy Magritte´a czy Dalego niewątpliwie mają znaczące walory dekoracyjne, ale zdają się zagadkami bez rozwiązania lub z rozwiązaniem tak banalnym, że aż wstydliwym. Po trzecie, ówczesna egzaltacja dziś raczej śmieszy, dawne teorie i spory teraz wydają się wyłącznie dziwaczną zabawą, a tytuły obrazów i artykułów rażą pretensjonalnością. Wędrówka przez sale Centre Pompidou uświadamia, że wielkie dzieła mistrzów tego kierunku ani wzruszają, ani poruszają, ani zmuszają do myślenia.