Pierwsze w powojennej historii Polski bankructwa ogłoszono w 1990 r. Od tego czasu padło już 40 tys. firm. Syndycy dzielą upadłości na hity, resztówki i umorzeniówki. Pierwsze to bankructwa firm o gigantycznym majątku – na ich prowadzeniu syndycy zarabiają najwięcej. Resztówki nie są już tak łakomym kąskiem, ale wciąż opłaca się je prowadzić. Umorzeniówek, czyli spraw, które sąd musi umorzyć, bo bankrut nie ma pieniędzy nawet na przeprowadzenie postępowania, syndycy unikają jak ognia.
O hity między syndykami toczy się zacięta walka. Sędziowie przekonują, że ich prowadzenie powierzają tylko doświadczonym syndykom. W rzeczywistości jednak o tym, kto dostaje upadłość, decydują często zupełnie pozamerytoryczne względy. Czasami, jak w Lesznie, gdzie sędzia spośród kilkunastu syndyków wyznaczała do prowadzenia spraw matkę swojej przyjaciółki (również sędzi), wystarczą koleżeńskie układy. Syndycy bardzo więc zabiegają o sympatię sędziów, a ci z kolei bez oporów dają się adorować. – Niektórzy uczestniczą w organizowanych przez stowarzyszenia syndyków bezpłatnych wyjazdowych kursach i zlotach, pojawiają się na wydawanych przez syndyków bankietach, utrzymują z nimi zażyłe stosunki – mówi sędzia Ireneusz Dukiel, przewodniczący Wydziału Upadłościowo-Układowego Sądu Rejonowego we Wrocławiu.
Wśród syndyków tajemnicą poliszynela jest, że prawdziwego hitu nie dostanie się bez poparcia politycznego. Hitem wśród hitów miała być upadłość Stoczni Gdańskiej. – Ubiegało się o nią wielu doświadczonych syndyków z całego kraju. Dostał ją jednak mecenas Andrzej W., który nigdy wcześniej nie prowadził żadnej upadłości. Nie miał pojęcia o procedurach. Wiem o tym, bo ciągle prosił mnie o konsultacje w różnych sprawach. Miał za to poparcie kogoś z Ministerstwa Sprawiedliwości – opowiada Andrzej Koniecki, prezes Federacji Syndyków i Likwidatorów zrzeszającej 12 stowarzyszeń syndyków z całej Polski.