Miało się to dziać u schyłku starożytnego Egiptu. Kapłani zebrali się na naradę, jak uchronić swój intelektualny dorobek przed bezmyślnym wandalizmem barbarzyńców. Ktoś rzucił pomysł, by do przechowania wiedzy skłonić ich samych. Należy im dostarczyć coś, co (sądząc po pozorach) uznają za cenne, będą chronić, a może i powielać, podczas gdy wnikliwy umysł rozpozna w tym zaszyfrowany przekaz. I tak kapłani opracowali talię Tarota, której symbolika ocaliła mądrość Świątyni, a nieoświeconym służy jeszcze dziś do zabaw w stylu „odwiedzi cię brunet wieczorową porą”.
Jeśli nawet nieprawdziwe, to ładnie wymyślone. Ta legenda przypomniała mi się podczas oglądania niemądrego i kiczowatego filmu Stevena Spielberga „Raport mniejszości”, będącego swobodną adaptacją opowiadania jednego z moich ulubionych pisarzy: Philipa K. Dicka. Spielberg, jak naciągająca przechodniów Cyganka, żongluje kartami zapisanymi przez Dicka, stara się nas zabawić; znaczenie szyfru pozostało jednak ukryte. Żeby go złamać, trzeba najpierw spreparować dorobek Dicka: zachować „Ubik”, „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”, „VALIS”, „Bożą inwazję” i „Transmigrację Timothy‘ego Archera” (ewentualnie również „Człowieka z Wysokiego Zamku”, „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach” i „Druciarza galaktyki”) oraz kilkanaście świetnych opowiadań, a taktownym milczeniem pominąć teksty mniej udane (nie jest ich mało). A potem zacząć czytać uważnie. To jakby wyjąć karty Tarota z rąk szemranych wróżbitów, wybrać same wielkie arkana i przyjrzeć się, co tam jest narysowane.
Fantastyka mimowolna
Entuzjaści science fiction, do których się nie zaliczam, chętnie zwracają uwagę na wizjonerski charakter twórczości Dicka – rozumiejąc pod tym terminem zdolność przewidywania nieodległej przyszłości.