Prokurator Kaucz zapowiadał się dobrze. Pod koniec lat 70., tuż po asesurze, znalazł się w tzw. brygadzie tygrysa, wyselekcjonowanej grupie młodych prokuratorów, zajmujących się we Wrocławiu najtrudniejszymi przestępstwami gospodarczymi i rodzącą się przestępczością zorganizowaną. Ale w stanie wojennym brygadzie dołożono sprawy polityczne. W listopadzie 1982 r. Kaucz został oskarżycielem w sprawie Władysława Frasyniuka.
Dziadowskie szczęście
– Zachowywał się jak na tamte czasy dość przyzwoicie, nie manipulował zeznaniami, nie próbował mnie obrazić ani upokorzyć. A przed samym procesem przyszedł i powiedział, niech się pan psychicznie przygotuje, bo mam polecenie przełożonych, żeby zażądać dla pana 10 lat więzienia. Ale dostanie pan od 6 do 8 lat – wspomina Władysław Frasyniuk.
W czasie śledztwa częstował Frasyniuka jabłkami, pozwalał sekretarce przynosić oskarżonemu jogurt, ale na sali sądowej powiedział, że to przez niego doszło do śmierci demonstrantów zabitych przez ZOMO w Lubinie i Wrocławiu. „I trudno tutaj nie zapytać, kto posłał tych ludzi na ulicę wbrew ostrzeżeniom władzy, wbrew wszelkim apelom o porozumienie i dialog” – mówił.
Proces stał się kanwą spektaklu, granego w stanie wojennym w podziemiach kościołów. Wrocławscy aktorzy odgrywali role ofiary i kata. Podczas wystąpień prokuratora wybuchały ironiczne oklaski. – To było przemówienie nawet jak na tamten czas niezwykle ostre i zjadliwe – wspomina obrońca Frasyniuka mecenas Henryk Rossa. – Nie wiem, czy napisał je sam, bo czytał z kartki. Pamiętam, że Frasyniuk był tym przemówieniem zdruzgotany.
Prokurator tłumaczył później, że taka obowiązywała wówczas retoryka. Następnym razem spotkali się z Frasyniukiem dopiero po 8 latach, na planie filmu dokumentalnego Jacka Skalskiego „Zawód – kierowca”.