Efekty politycznej wymiany elit były w tym roku na balach bardzo widoczne. Z parkietów znikła lubiąca się bawić lewica i obtańcowujący ją biznesmeni (odpływ zaczął się już po wybuchu afery Rywina). Ubytek, który powstał, na razie nie został zapełniony, bo polityków chętnych do zabawy brak. – Tych ze starego układu się nie zaprasza, a ci z nowego jeszcze nie wiedzą, czy mogą balować – ocenia Michał Słoniewski, który przez kilka lat organizował Bal Mistrzów Sportu.
Dla rządzącej prawicy sala balowa to na razie teren dwuznaczny moralnie, zbyt mocno kojarzący się z eseldowskim rozpasaniem i rozmaitymi grupami trzymającymi władzę. Na dodatek pole minowe, na którym można łatwo paść ofiarą prowokacji lub własnej słabości i pogrzebać dobrze zapowiadającą się karierę (wystarczy, że człowiek się rozluźni albo ktoś podstępnie doleje czegoś do kieliszka). Nic dziwnego, że politycy PiS chętniej brali udział w audycjach Radia Maryja niż w potańcówkach, a na większości imprez puste miejsca przy stolikach, przeznaczone dla posłów, ministrów i szefów partii, zapełniano w trybie awaryjnym kim się dało.
Większy potencjał balowy objawił jedynie premier Marcinkiewicz, który zjawił się na charytatywnym Balu Dziennikarzy, dokonując w ten sposób rozpoznania groźnego terenu bojem. Przy okazji starał się załagodzić konflikt swojej partii z mediami (na tyle poważny, że organizatorzy długo zastanawiali się, czy w ogóle polityków PiS zaprosić).
Przez bal dyplomatyczny na Zamku Królewskim (pierwszy po wojnie) minister Stefan Meller ledwo przemknął, z bardziej znanych twarzy widziano jedynie Tomasza Kamela, prezentera telewizyjnego. Na balu pisma „Sukces” w auli politechniki nie było żadnego zauważalnego polityka, co sala przyjęła ze zrozumieniem, bo jak przyznawali uczestnicy, gdyby jakiś się pojawił, dopiero zrobiłoby się zamieszanie.